[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Talameina podsuwa mu inne, bardziej wzniosłe słowa.
Onegoż ducha należałoby w zasadzie zdefiniować jako skutek działania czystego spirytusu
oraz sporej dawki adrenaliny na człowieka, który nie dość, że hołdował na co dzień abstynencji, to
jeszcze był egotykiem. Jednakże wątpliwe, aby jakikolwiek psycholog Jannów zniżył się do tak
przyziemnego wyjaśnienia.
Zapomniawszy ze szczętem oryginalnej przemowy, Khorea zaczął improwizować.
- Zostaliśmy wystawieni na próbę. Nigdy jeszcze Jannowie nie spotkali się z podobnym
wyzwaniem.
Spojrzał na tysiąc młodych ludzi i pomyślał, że to najważniejsza promocja, jaka
kiedykolwiek odbyła się w cytadeli. Wiedział, iż na tych oficerach spocznie szczególna
odpowiedzialność. Zdawał sobie też sprawę, że większość z nich zginie przed upływem kilku
miesięcy.
- Będzie rzeczą stosowną, jeśli właśnie dzisiaj, w dniu, kiedy świętujemy zabijanie i wasze
wstąpienie w szeregi Jannów, dowiecie się, jakiej grozbie musimy stawić czoło. Będzie to próba,
której zostanie poddana nasza moc, siła ramion i umysłów. Nasza wiara w Talemeina.
Miedzy szeregami przebiegł szmer. Nie takiej oracji oczekiwali kadeci. Nie do takich mów
przywykli podczas szkolenia.
- Ostrzegam was zatem, że czas najważniejszego sprawdzianu nadchodzi.
Niebezpieczeństwo wzbierało od dawna. Wiemy, co knuje ten szaleniec, Theodomir. Znamy jego
pragnienia: chce ugasić płomień prawdy i spopielić ze szczętem nasze ołtarze.
Te słowa zabrzmiały znajomo. Kadeci odprężyli się, paru nawet pozwoliło sobie na
uśmiech. Przywykli do diatryb wygłaszanych pod adresem Theodomira.
- Ale tym razem pomyleniec posunął się za daleko. Zmusił nas do sięgnięcia po broń.
Zebrani młodzieńcy wyraznie poweseleli. Podczas szkolenia nie raz i nie dwa brali udział w
potyczkach ze słabo wyszkolonymi, nie dotrzymującymi im pola oddziałami Theodomira. Khorea
rozumiał, czemu teraz się cieszą.
- Tego wieczoru staniecie się prawdziwymi Jannami. Rychło wyruszycie do walki z
wojskiem uzurpatora. Ale miejcie się na baczności - tym razem napotkacie innego przeciwnika.
Theodomir najął zaciężnych żołdaków. Ludzi, którzy w mordowaniu doszli do perfekcji.
Niegdysiejszych pachołków Imperatora Wewnętrznych Zwiatów.
Khorea splunął uroczyście.
- Najemnicy. Tacy walczą, nie zważając na to, że biją się w imię złej sprawy. Im właśnie
musicie stawić czoło, przyszli Jannowie. W tej chwili fałszywy prorok Theodomir zbiera armię, by
uderzyć na nasze pokój miłujące światy. Szykuje oddziały niewiernych. Jeśli oni zwyciężą, śladu
nie zostanie po Prawdziwej Wierze. Ani po nas, sługach Talameina. Jeśli wygrają, zaginie po
Jannach wszelka pamięć. Powiedzcie, czyż nie jest zaszczytem oddać życie za zwycięstwo, które
zapobiegnie takiej tragedii? Czy nie wspaniała to śmierć: moja, wasza, nas wszystkich tu
obecnych?
Zapadła cisza. Nagle jakiś kadet zerwał się na równe nogi.
- Zmierć! Niech żyje śmierć! - wyskrzeczał chłopak, niezmiernie ciesząc tym serce Khorei.
Reszta zebranych podjęła okrzyk, z entuzjazmem godnym dzikich bestii w porze karmienia.
Sten dwukrotnie zakręcił przyczepioną do liny termokotwiczką, po czym cisnął ją w górę.
Poleciała na wysokość dwudziestu metrów i przylgnęła do muru cytadeli. Szarpnął linę. Kotwiczka
trzymała się mocno. Niczym mucha po ścianie, Sten ruszył po zaokrąglonym zboczu fortecy.
Dotarł do kotwiczki, objął ją ramieniem i rozwinął następną linę, by zaczepić ją jeszcze
wyżej. Mimo raków omal nie spadł, nim kolejna termokotwiczka trafiła gdzie trzeba, a potem
wtopiła się w ścianę.
Sten znów powierzył swój ciężar linie, docierając wreszcie na dach sanktuarium Jannów.
Za nim pełzli Alex, Kurshayne oraz komandosi pani major, wszyscy wyposażeni w
stosowny sprzęt.
Sten jako pierwszy dotarł do falującej membrany. Spojrzał w dół, gdzie pośród czerwonej
poświaty dojrzał kaplicę. Była pusta. Alex dołączył i klepnął but towarzysza.
Dowódca wyciągnął dłoń po ładunek termitowy. Alex, nieco zdyszany po wspinaczce,
wsunął mu w rękawicę minę przygotowaną przez dzieciaki z gimnazjum. Sten zwilżył śliną
metalowy spód ładunku, który omal nie przymarzł mu przy tej okazji do języka, a następnie
przycisnął do falującej błony, po czym szybko opuścił się nieco niżej.
Zapalnik zadziałał jak trzeba. Membrana zaczęła się topić. Pękała, zwijając się całymi
płatami. Droga do samego serca cytadeli Jannów stała otworem.
Sten wziął od Alexa jeszcze jedną termokotwiczkę, zamocował ją na brzegu otworu i
wrzucił linę do kaplicy.
Powoli ruszył na dół, reszta za nim. Ledwo wylądowali na podłodze, zaraz rozbiegli się po
całym pomieszczeniu, by sprawdzić kąty i zabezpieczyć wejścia.
Sten stanął w niemym zachwycie. A było tu co podziwiać. Obwieszone sztandarami ściany
niemal w namacalny sposób emanowały zło. Zmilitaryzowane rzezby górowały ponad nawami. W
migoczącym świetle pochodni przypominały bestie gotowe do skoku. Zaiste, tak mogła wyglądać
jedynie świątynia wzniesiona przez czcicieli nagłej i okrutnej śmierci.
Sten usłyszał, jak stojący z tyłu Alex wciąga głęboko powietrze. Szkot wyraznie dygotał.
- Ale zmarzłem - wyszeptał. Sten spojrzał na Kurshayne'a.
- Wysadzać - rozkazał.
Kadeci jedli w kompletnej ciszy. Oficerowie również zajęli się posiłkiem. Khorea uprzejmie
kosztował każdego dania i zaraz odsuwał od siebie talerze. Nie pozwolił, by służący dolał mu wina.
Spoglądał na wychowanków i czuł narastającą dumę. Już niedługo, myślał, wszyscy ci
młodzi ludzie wesprą wielką sprawę. Wielu zginie, rzecz jasna, ale może któryś pewnego dnia
zajmie miejsce starego generała.
W tejże chwili posadami budowli targnęła potężna eksplozja. Jak mało kiedy, Khorea
poczuł strach. Nieprzyjaciel uderzył tam, gdzie nikt go nie oczekiwał. Zaatakował cytadelę.
Vosberh biegł ze swym oddziałem w kierunku baraków. Kilka minut pózniej strażnicy
Jannów, zaalarmowani skromnym wybuchem, bezmyśnie wysypali się na śnieg, momentalnie ginąc
od kuł.
Na komendę Vosberha naprzód wysforowała się drużyna z miotaczami ognia. Starczyło
parę chwil, a jęzory płomieni sięgnęły zabudowań.
Pożoga ogarnęła pierwszy barak.
Kurshayne wdrapał się na posąg i przyczepił ładunek do metalowej ręki postaci. Reszta
ekipy montowała materiały wybuchowe w pozostałych zakątkach kaplicy.
Sten, umieściwszy ostatnią minę, pobiegł do wielkich wrót. Razem z Kurshayne'em wyszli
ze świątyni jako ostatni. Krótki rozkaz i Kurshayne jeszcze w biegu przycisnął guzik zapalarki. Za
ich plecami ładunki eksplodowały jeden po drugim.
Popełzły płomyki, najpierw czerwonawe i nieśmiałe, z każdą sekundą coraz większe. W
końcu rozrosły się w oślepiająco białą kolumnę ognia.
Poszczególne ładunki miały moc miniaturowej novej. Temperatura wzrastała. Ognisty
podmuch porwał draperie i sztandary, złote posągi zaczęły się topić, aż spłynęły jasnymi
strumykami metalu na podłogę, niczym śnieżne bałwany wiosną.
Zerwał się wicher. Powietrze runęło do kaplicy przez otwór w dachu i przez drzwi, a
nienasycony ogień łaknął wciąż więcej tlenu.
I wtedy świątynia eksplodowała.
Drugi wybuch jeszcze silniej wstrząsnął cytadelą. Jadalnia zakołysała się, jak podczas
trzęsienia ziemi, zwalając wszystkich z nóg.
W wielkiej sali zapanował chaos. Wykładowcy wykrzykiwali rozkazy, ale nikt ich nie
słuchał. Khorea wyczołgał się spod przewróconego stołu i sięgnął po broń. Był przerażony [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fopke.keep.pl