[ Pobierz całość w formacie PDF ]
reporterzy z Detroit, dziennikarze gazet ogólnokrajowych, stacje telewizyjne. I do każdego
miałem od-dzwonić. Każdy prosił o wywiad.
Znowu przez kilka dni będę w centrum uwagi. Chciałem się poczuć poirytowany, ale prawdę
mówiąc, schlebiało mi to, i zastanawiałem się, czy znów nie za bardzo wystawiam się na pokaz.
W dawnych, podlanych alkoholem czasach uwielbiałem tego typu zainteresowanie moją osobą.
Od tamtej pory wiele się jednak zmieniło. Miałem nadzieję, że również i to.
Nacisnąłem guzik, żeby odtworzyć nagrane informacje. Sądząc po wyświetlaczu, nie pozostał
wolny ani jeden kawałek taśmy.
Każdą z dwudziestu pięciu wiadomości poprzedzało elektroniczne piśniecie, a potem włączał
się glos.
- Cześć, Charley, tu Sherman Martelle z Free Press". Dzwoniłem już wcześniej. Chodzi o
twojego klienta, Doktora Zmierć. Proszę, odezwij się do mnie, do gazety - wyraznie podał swój
numer - albo do domu - tu następował kolejny, powoli odczytywany numer. - Nie przejmuj się
godziną. Kiedy tylko zechcesz. Dzięki.
Pozostałe informacje były podobne w treści, niczym żołnierze na paradzie. Tylko jedna
pochodziła od klienta, który miat kłopoty z sąsiadami. Zapisałem jego numer, żeby zadzwonić
rano. Już dochodziłem do końca taśmy, gdy rozległ się znajomy baryton.
- Charley, mówi sędzia Mallow. Mój przyjaciel i ja wierzymy, że uda nam się dogadać. Nie
zignoruj tego telefonu. - To było polecenie. - Zadzwoń rano do mnie, do biura. Przychodzę
zazwyczaj o dziesiątej.
Oczekiwałem tego telefonu, więc nie powinienem być wstrząśnięty, a jednak byłem.
Ostatnią wiadomość zostawił Mickey Monk. Musiał być niezle ululany
1 najwyrazniej w znakomitym nastroju.
- Cześć, Charley! Stary Doktor Zmierć znowu załatwił ci niezłą robótkę! Jesteśmy na fali, czuję
to, stary. Widzę światełko w tunelu, jak mi Bóg miły! Szczęście jest po naszej stronie. Wygramy,
nic innego nie może się zdarzyć. Będziemy... - tu wypowiedz się urywała.
KAKA SMltKCI
2/9
To było jak przekaz od mojej świadomości. Jego życie, a także życie McHugha, spoczywało w
moich rękach.
Usiadłem w fotelu, odwracając go tak, żeby mieć widok na rzekę.
Syrena ze statku zabrzmiała niczym trąby w dzień Sądu Ostatecznego. Przynajmniej mnie się
tak zdawało. I wjakimś sensie mój dzień sądu się zbliżał.
Godzinę czy dwie poświęciłem na telefony do tych dziennikarzy, których artykuły mogły się
okazać ważne w kampanii reklamowej wokół mojej obrony Doktora Zmierci.
Shermana Martellea zastałem w domu.
- Dzięki, że się odezwałeś, Charley - przywitał mnie. Gdzieś w tle usłyszałem telewizor, który
nagle ktoś wyłączył.
- Na czym tym razem oprzesz obronę? - zapytał Martelle.
- Na tym samym, co poprzednio. On tego nie zrobił.
- Mówią, że mają świadka, jedną z córek nieboszczyka. Podobno widziała, jak twój klient robił
mu zastrzyk, a śmierć nastąpiła wkrótce potem.
- Kim są ci oni, którzy to mówią, Sherman? Roześmiał się.
- Prokurator. Facet nazywa się Rand. Zdaje się, że chce z tego zrobić głośną sprawę.
Zapytałem go, ile było u nich morderstw w ostatnim roku. Odparł, że dwa. Jakieś bardzo
nieucywilizowane miejsce. Pomyśl sobie, tylko dwa!
- Zapewne nowoczesna kultura dotrze niedługo i do Harbor Beach. A jakąż to substancją
posłużył się mój człowiek?
Sherman zachichotał.
- Doktor Stewart nie powiedział ci?
- Powiedział, że nie zrobił nic złego.
- Prokurator twierdzi, że użył potasu. To podziałało na serce, jak naciśnięty w samochodzie
pedał hamulca.
- Nie potrafi tego dowieść.
-Jest przekonany, że potrafi. A jak tam twoja sytuacja, Charley? Mam jeszcze czas, żeby nadać
wiadomość. To by pomogło osłabić wiadomość od prokuratora.
- Miles Stewart przyjechał tam jako gość rodziny Cronin. Nie zajmował się Seanem Croninem.
Nawet go nie dotknął. Staruszek umarł podczas snu z naturalnych przyczyn. Był bardzo chory.
Najwyrazniej jest jakiś konflikt
220 [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl fopke.keep.pl
reporterzy z Detroit, dziennikarze gazet ogólnokrajowych, stacje telewizyjne. I do każdego
miałem od-dzwonić. Każdy prosił o wywiad.
Znowu przez kilka dni będę w centrum uwagi. Chciałem się poczuć poirytowany, ale prawdę
mówiąc, schlebiało mi to, i zastanawiałem się, czy znów nie za bardzo wystawiam się na pokaz.
W dawnych, podlanych alkoholem czasach uwielbiałem tego typu zainteresowanie moją osobą.
Od tamtej pory wiele się jednak zmieniło. Miałem nadzieję, że również i to.
Nacisnąłem guzik, żeby odtworzyć nagrane informacje. Sądząc po wyświetlaczu, nie pozostał
wolny ani jeden kawałek taśmy.
Każdą z dwudziestu pięciu wiadomości poprzedzało elektroniczne piśniecie, a potem włączał
się glos.
- Cześć, Charley, tu Sherman Martelle z Free Press". Dzwoniłem już wcześniej. Chodzi o
twojego klienta, Doktora Zmierć. Proszę, odezwij się do mnie, do gazety - wyraznie podał swój
numer - albo do domu - tu następował kolejny, powoli odczytywany numer. - Nie przejmuj się
godziną. Kiedy tylko zechcesz. Dzięki.
Pozostałe informacje były podobne w treści, niczym żołnierze na paradzie. Tylko jedna
pochodziła od klienta, który miat kłopoty z sąsiadami. Zapisałem jego numer, żeby zadzwonić
rano. Już dochodziłem do końca taśmy, gdy rozległ się znajomy baryton.
- Charley, mówi sędzia Mallow. Mój przyjaciel i ja wierzymy, że uda nam się dogadać. Nie
zignoruj tego telefonu. - To było polecenie. - Zadzwoń rano do mnie, do biura. Przychodzę
zazwyczaj o dziesiątej.
Oczekiwałem tego telefonu, więc nie powinienem być wstrząśnięty, a jednak byłem.
Ostatnią wiadomość zostawił Mickey Monk. Musiał być niezle ululany
1 najwyrazniej w znakomitym nastroju.
- Cześć, Charley! Stary Doktor Zmierć znowu załatwił ci niezłą robótkę! Jesteśmy na fali, czuję
to, stary. Widzę światełko w tunelu, jak mi Bóg miły! Szczęście jest po naszej stronie. Wygramy,
nic innego nie może się zdarzyć. Będziemy... - tu wypowiedz się urywała.
KAKA SMltKCI
2/9
To było jak przekaz od mojej świadomości. Jego życie, a także życie McHugha, spoczywało w
moich rękach.
Usiadłem w fotelu, odwracając go tak, żeby mieć widok na rzekę.
Syrena ze statku zabrzmiała niczym trąby w dzień Sądu Ostatecznego. Przynajmniej mnie się
tak zdawało. I wjakimś sensie mój dzień sądu się zbliżał.
Godzinę czy dwie poświęciłem na telefony do tych dziennikarzy, których artykuły mogły się
okazać ważne w kampanii reklamowej wokół mojej obrony Doktora Zmierci.
Shermana Martellea zastałem w domu.
- Dzięki, że się odezwałeś, Charley - przywitał mnie. Gdzieś w tle usłyszałem telewizor, który
nagle ktoś wyłączył.
- Na czym tym razem oprzesz obronę? - zapytał Martelle.
- Na tym samym, co poprzednio. On tego nie zrobił.
- Mówią, że mają świadka, jedną z córek nieboszczyka. Podobno widziała, jak twój klient robił
mu zastrzyk, a śmierć nastąpiła wkrótce potem.
- Kim są ci oni, którzy to mówią, Sherman? Roześmiał się.
- Prokurator. Facet nazywa się Rand. Zdaje się, że chce z tego zrobić głośną sprawę.
Zapytałem go, ile było u nich morderstw w ostatnim roku. Odparł, że dwa. Jakieś bardzo
nieucywilizowane miejsce. Pomyśl sobie, tylko dwa!
- Zapewne nowoczesna kultura dotrze niedługo i do Harbor Beach. A jakąż to substancją
posłużył się mój człowiek?
Sherman zachichotał.
- Doktor Stewart nie powiedział ci?
- Powiedział, że nie zrobił nic złego.
- Prokurator twierdzi, że użył potasu. To podziałało na serce, jak naciśnięty w samochodzie
pedał hamulca.
- Nie potrafi tego dowieść.
-Jest przekonany, że potrafi. A jak tam twoja sytuacja, Charley? Mam jeszcze czas, żeby nadać
wiadomość. To by pomogło osłabić wiadomość od prokuratora.
- Miles Stewart przyjechał tam jako gość rodziny Cronin. Nie zajmował się Seanem Croninem.
Nawet go nie dotknął. Staruszek umarł podczas snu z naturalnych przyczyn. Był bardzo chory.
Najwyrazniej jest jakiś konflikt
220 [ Pobierz całość w formacie PDF ]