[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pięćdziesiąt metrów, gdy dałem rozkaz:
- Kompania, śpiewać! No, chłopaki, razem!
I na cały regulator zaśpiewaliśmy: Jak ja pójdę na kwaterę do wieśniaka spać,
to ja jego wyszykuję... jak on pójdzie spać...
- Bojowy, taki owaki - mówiliśmy o oficerze, gdy zakończyliśmy piosenkę o
wieśniaku. - Bohater do grzecznych chłopaków na szosie. Przeszkadza mu śpiew.
Ciekawe, czy do Niemców też będzie taki bojowy.
Nad ranem w krzakach przy szosie zrobiliśmy odpoczynek. Położyliśmy się
obok siebie na trawie, przykryliśmy się jesionkami - i spać.
Rano okazało się, że jesteśmy pod Kolbielą. W miasteczku udało nam się
kupić chleba i tłustego gotowanego mięsa. Wlezliśmy znów w krzaki, żeby zjeść
śniadanie i naradzić się, jak i co mamy robić dalej. Tłumaczyłem chłopakom tak:
- Za kilka godzin będziemy w Garwolinie. Ale nie wiadomo, kiedy
zdobędziemy znowu żarcie, więc robimy tak, jak rozbitki na morzu: tego jedzenia
musi nam starczyć na tydzień i tak będziemy dzielić, żeby starczyło. Jak jeszcze coś
zdobędziemy, wtedy możemy jeść więcej, ale żelazny zapas na tydzień musimy mieć.
Poza tym woda: litrowa butelka to żelazny zapas. Pić będziemy wtedy, gdy
znajdziemy wodę, a z butelki dopiero wtedy, gdy przez cały dzień nic nie będziemy
pili.
Podczas gdy tak radziliśmy, po niebie krążyły niemieckie samoloty i z
karabinów maszynowych strzelały po krzakach, w których schowało się wielu takich
jak my wędrowców. Słychać było gwizd przelatujących w pobliżu pocisków.
- Tu może być niezdrowo, urywajmy się gdzie indziej - zaproponował Mały.
- Za dużo gwizdu, a ja tego nie lubię - dodałem. - Chodzmy na drugą stronę
szosy i w takie miejsce, żeby był tylko jeden krzak. Do jednego krzaka nie będą
przecież strzelać.
Po drugiej stronie, sto metrów od szosy, ulokowaliśmy się pod jednym
krzakiem, rosnącym nad samą rzeczką. Samolotów nie ma. Kąpiemy się -
zdecydowaliśmy, gdy na niebie zrobiło się pusto. Szybko zdjęliśmy ubrania i po
chwili już byliśmy w wodzie, jako jedyni amatorzy kąpieli.
Nagle na szosie usłyszeliśmy gwizdki rozkazu: Lotnik - kryj się!
Wiedziałem, co to znaczy, więc krzyknąłem na kolegów, żeby szybciej uciekali.
Byliśmy jeszcze w wodzie, gdy na most posypały się bomby zrzucane przez trzy
samoloty. Nie uciekaliśmy już pod krzak. Położyliśmy się nad wodą, a bomby padały
w odległości stu metrów od nas. Czułem, jak po każdym wybuchu porusza się ziemia
pod moim brzuchem. Patrząc bokiem zobaczyłem, że Zrednim silnie podrzuciło i leży
bez ruchu.
- Co ci się stało? - zawołałem przestraszony, myśląc, że może zranił go
spadający odłamek bomby.
- %7łaba, k... ją mać! Skoczyła na mnie i przestraszyłem się - odpowiedział z
obrzydzeniem.
Po zbombardowaniu mostu postanowiliśmy opuścić to miejsce, bo przy okazji
takiego sąsiedztwa można oberwać odłamkiem. Poszliśmy brzegiem szosy, a
środkiem szła duża grupa żołnierzy. Uszliśmy może kilometr drogi, gdy gwizdki
znów oznajmiły alarm lotniczy. Razem z żołnierzami zboczyliśmy do rowu
ciągnącego się wzdłuż szosy. Od strony Garwolina, dokładnie nad samą szosą, na
niedużej wysokości leciały trzy samoloty. W odległości pięćdziesięciu metrów
zobaczyłem mały betonowy mostek łączący nad rowem boczną drogę z szosą.
- Pod ten mostek! - krzyknąłem do chłopaków i pobiegłem pierwszy, a za
moimi plecami koledzy, dwóch żołnierzy i granatowy policjant. Gdy dobiegliśmy do
mostku, już sypały się bomby, i to właśnie po naszej stronie. Słychać było gwizd
spadających bomb, wybuchy, unosił się czarny dym, a wszystko to błyskawicznie
zbliżało się do naszego mostku. Wybuch tuż przed mostkiem. Teraz w mostek -
pomyślałem i już usłyszałem wybuch - za mostkiem. Staliśmy wszyscy spokojnie,
tylko policjant miotał się w panicznym strachu, wołając bez przerwy: O mój Boże!
O Boże kochany!
Wrzasnąłem na niego ze złością:
- Uspokój się pan, do cholery! Już po strachu. Pryskajmy teraz w bok, bo
znów mogą przylecieć.
Pod mostek wszedł żołnierz ranny w nogę. Odłamek przebił mu but z cholewą
i przez dziurkę w bucie lała się krew. Po chwili już był drugi ranny. Policjant uciekł.
Wyszedłem za nim i widziałem, jak wsiada na rower, który zostawił na szosie, i ile sił
w nogach pedałuje w kierunku bocznej drogi.
%7łołnierze zajęli się jednym rannym, a ja już drugiemu prułem cholewę swoim
fińskim nożem. Gdy zdjąłem but, przyszli żołnierze i zajęli się robieniem opatrunku.
Wyszyliśmy na boczną drogę. Przy drodze tej, w odległości pięćdziesięciu metrów od
szosy, paliła się chałupa, a po drugiej stronie leżał gospodarz ze zmiażdżona do
kolana nogą.
- Panowie, ratujcie mnie! - błagał. - Nie zostawiajcie mnie, bo umrę.
Stanęliśmy przy nim zastanawiając się, jak mu pomóc.
- Trzeba mu ścisnąć nogę - zdecydowałem. I już zdejmowaliśmy z niego
pasek, którym silnie zacisnęliśmy nogę powyżej kolana.
- Teraz idziemy szybko do wsi, po ludzi, żeby zabrali rannych - zaproponował
Mały.
To było jedyne logiczne wyjście. Poszliśmy. Za nami zostało wołanie
gospodarza: Panowie, nie zostawiajcie mnie! Po kilku minutach byliśmy już we
wsi, oddalonej od szosy nie więcej niż pół kilometra. Na skraju wsi, ukryci w
krzakach, leżeli żołnierze, a wśród nich kilku miało torby oznaczone czerwonym
krzyżem. Powiedzieliśmy im o rannym chłopie i żołnierzach. Sierżant wydał rozkazy
i już po chwili w kierunku szosy pojechały dwa konne wozy z obsługą sanitarną.
Zapytałem ich, czy jechał tędy policjant na rowerze.
- Owszem, jechał - odpowiedział sierżant - ale tak pędził, jakby mu pies przy
portkach wisiał.
- Jeśli spotkamy go po drodze, to mu, draniowi, łeb urżnę - powiedziałem do
żołnierza, z którym rozmawialiśmy. - Przecież widział rannych! Taki bydlak, pałką to
potrafi bić!
Minęliśmy wieś i poszliśmy miedzami wzdłuż szosy. Ale samoloty znów
położyły nas w małym rowku pod jedynym rosnącym tu krzakiem. Przeleżeliśmy tak
cały dzień, a wieczorem na szosę - i do Garwolina. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl fopke.keep.pl
pięćdziesiąt metrów, gdy dałem rozkaz:
- Kompania, śpiewać! No, chłopaki, razem!
I na cały regulator zaśpiewaliśmy: Jak ja pójdę na kwaterę do wieśniaka spać,
to ja jego wyszykuję... jak on pójdzie spać...
- Bojowy, taki owaki - mówiliśmy o oficerze, gdy zakończyliśmy piosenkę o
wieśniaku. - Bohater do grzecznych chłopaków na szosie. Przeszkadza mu śpiew.
Ciekawe, czy do Niemców też będzie taki bojowy.
Nad ranem w krzakach przy szosie zrobiliśmy odpoczynek. Położyliśmy się
obok siebie na trawie, przykryliśmy się jesionkami - i spać.
Rano okazało się, że jesteśmy pod Kolbielą. W miasteczku udało nam się
kupić chleba i tłustego gotowanego mięsa. Wlezliśmy znów w krzaki, żeby zjeść
śniadanie i naradzić się, jak i co mamy robić dalej. Tłumaczyłem chłopakom tak:
- Za kilka godzin będziemy w Garwolinie. Ale nie wiadomo, kiedy
zdobędziemy znowu żarcie, więc robimy tak, jak rozbitki na morzu: tego jedzenia
musi nam starczyć na tydzień i tak będziemy dzielić, żeby starczyło. Jak jeszcze coś
zdobędziemy, wtedy możemy jeść więcej, ale żelazny zapas na tydzień musimy mieć.
Poza tym woda: litrowa butelka to żelazny zapas. Pić będziemy wtedy, gdy
znajdziemy wodę, a z butelki dopiero wtedy, gdy przez cały dzień nic nie będziemy
pili.
Podczas gdy tak radziliśmy, po niebie krążyły niemieckie samoloty i z
karabinów maszynowych strzelały po krzakach, w których schowało się wielu takich
jak my wędrowców. Słychać było gwizd przelatujących w pobliżu pocisków.
- Tu może być niezdrowo, urywajmy się gdzie indziej - zaproponował Mały.
- Za dużo gwizdu, a ja tego nie lubię - dodałem. - Chodzmy na drugą stronę
szosy i w takie miejsce, żeby był tylko jeden krzak. Do jednego krzaka nie będą
przecież strzelać.
Po drugiej stronie, sto metrów od szosy, ulokowaliśmy się pod jednym
krzakiem, rosnącym nad samą rzeczką. Samolotów nie ma. Kąpiemy się -
zdecydowaliśmy, gdy na niebie zrobiło się pusto. Szybko zdjęliśmy ubrania i po
chwili już byliśmy w wodzie, jako jedyni amatorzy kąpieli.
Nagle na szosie usłyszeliśmy gwizdki rozkazu: Lotnik - kryj się!
Wiedziałem, co to znaczy, więc krzyknąłem na kolegów, żeby szybciej uciekali.
Byliśmy jeszcze w wodzie, gdy na most posypały się bomby zrzucane przez trzy
samoloty. Nie uciekaliśmy już pod krzak. Położyliśmy się nad wodą, a bomby padały
w odległości stu metrów od nas. Czułem, jak po każdym wybuchu porusza się ziemia
pod moim brzuchem. Patrząc bokiem zobaczyłem, że Zrednim silnie podrzuciło i leży
bez ruchu.
- Co ci się stało? - zawołałem przestraszony, myśląc, że może zranił go
spadający odłamek bomby.
- %7łaba, k... ją mać! Skoczyła na mnie i przestraszyłem się - odpowiedział z
obrzydzeniem.
Po zbombardowaniu mostu postanowiliśmy opuścić to miejsce, bo przy okazji
takiego sąsiedztwa można oberwać odłamkiem. Poszliśmy brzegiem szosy, a
środkiem szła duża grupa żołnierzy. Uszliśmy może kilometr drogi, gdy gwizdki
znów oznajmiły alarm lotniczy. Razem z żołnierzami zboczyliśmy do rowu
ciągnącego się wzdłuż szosy. Od strony Garwolina, dokładnie nad samą szosą, na
niedużej wysokości leciały trzy samoloty. W odległości pięćdziesięciu metrów
zobaczyłem mały betonowy mostek łączący nad rowem boczną drogę z szosą.
- Pod ten mostek! - krzyknąłem do chłopaków i pobiegłem pierwszy, a za
moimi plecami koledzy, dwóch żołnierzy i granatowy policjant. Gdy dobiegliśmy do
mostku, już sypały się bomby, i to właśnie po naszej stronie. Słychać było gwizd
spadających bomb, wybuchy, unosił się czarny dym, a wszystko to błyskawicznie
zbliżało się do naszego mostku. Wybuch tuż przed mostkiem. Teraz w mostek -
pomyślałem i już usłyszałem wybuch - za mostkiem. Staliśmy wszyscy spokojnie,
tylko policjant miotał się w panicznym strachu, wołając bez przerwy: O mój Boże!
O Boże kochany!
Wrzasnąłem na niego ze złością:
- Uspokój się pan, do cholery! Już po strachu. Pryskajmy teraz w bok, bo
znów mogą przylecieć.
Pod mostek wszedł żołnierz ranny w nogę. Odłamek przebił mu but z cholewą
i przez dziurkę w bucie lała się krew. Po chwili już był drugi ranny. Policjant uciekł.
Wyszedłem za nim i widziałem, jak wsiada na rower, który zostawił na szosie, i ile sił
w nogach pedałuje w kierunku bocznej drogi.
%7łołnierze zajęli się jednym rannym, a ja już drugiemu prułem cholewę swoim
fińskim nożem. Gdy zdjąłem but, przyszli żołnierze i zajęli się robieniem opatrunku.
Wyszyliśmy na boczną drogę. Przy drodze tej, w odległości pięćdziesięciu metrów od
szosy, paliła się chałupa, a po drugiej stronie leżał gospodarz ze zmiażdżona do
kolana nogą.
- Panowie, ratujcie mnie! - błagał. - Nie zostawiajcie mnie, bo umrę.
Stanęliśmy przy nim zastanawiając się, jak mu pomóc.
- Trzeba mu ścisnąć nogę - zdecydowałem. I już zdejmowaliśmy z niego
pasek, którym silnie zacisnęliśmy nogę powyżej kolana.
- Teraz idziemy szybko do wsi, po ludzi, żeby zabrali rannych - zaproponował
Mały.
To było jedyne logiczne wyjście. Poszliśmy. Za nami zostało wołanie
gospodarza: Panowie, nie zostawiajcie mnie! Po kilku minutach byliśmy już we
wsi, oddalonej od szosy nie więcej niż pół kilometra. Na skraju wsi, ukryci w
krzakach, leżeli żołnierze, a wśród nich kilku miało torby oznaczone czerwonym
krzyżem. Powiedzieliśmy im o rannym chłopie i żołnierzach. Sierżant wydał rozkazy
i już po chwili w kierunku szosy pojechały dwa konne wozy z obsługą sanitarną.
Zapytałem ich, czy jechał tędy policjant na rowerze.
- Owszem, jechał - odpowiedział sierżant - ale tak pędził, jakby mu pies przy
portkach wisiał.
- Jeśli spotkamy go po drodze, to mu, draniowi, łeb urżnę - powiedziałem do
żołnierza, z którym rozmawialiśmy. - Przecież widział rannych! Taki bydlak, pałką to
potrafi bić!
Minęliśmy wieś i poszliśmy miedzami wzdłuż szosy. Ale samoloty znów
położyły nas w małym rowku pod jedynym rosnącym tu krzakiem. Przeleżeliśmy tak
cały dzień, a wieczorem na szosę - i do Garwolina. [ Pobierz całość w formacie PDF ]