[ Pobierz całość w formacie PDF ]

z żandarmów ośmielił się nawet zaprotestować:
- Przecieżeśmy głodni! Oni już tam pewnie pomarli w jaskini, a jak nie, to i niewiele im
zostało do śmierci: toż to nawet i wody nie mają... Wejść by tam, ot co...
Była noc. Księżyc już się schował. Chumpi odparł z gniewem:
- Ano to idz i wpakuj im po kulce, choćby i nieżywym. Słyszysz, co ci mówię?
%7łandarm pomyślał chwilę i w końcu wziął karabin. Kiedy znalazł się w miejscu, gdzie
dróżka skręcała między skały wystawione na kule przeciwników, i mijał stojących na straży
kolegów, ci zaczęli go pytać, czy już mu życie niemiłe. Nie odstraszyło go to i szedł dalej,
skradając się jak wąż. Odezwało się ciche szczekanie psa. Po chwili huknął strzał, i coś miękkiego
i ciężkiego ześliznęło się po stoku. Myszkując w ciemnościach żołnierze natknęli się w końcu na
ociekające krwią ciało.
Chumpi ryczał z wściekłości i twardo postanowił, że będzie oblegać Celedończyków, póki
ich głód nie zmoże.
- I dlatego - powiedział jednemu ze swoich ludzi - jutro pojedziesz po żywność, trzeba się
najeść, nie?
* * *
Bywają w życiu chwile przerażającej szczęśliwości. Tak właśnie było rankiem dziewiątego
dnia, kiedy słońce zabłysło wśród skał na przeciwległym zboczu. Blas, leżąc na swym karabinie,
baczny na wszystko, zobaczył pomiędzy tymi skałami dwóch skulonych mężczyzn.
- Widzisz? - powiedział do Juliana.
Ten popatrzył i nie mógł powiedzieć słowa. Wyjrzał z jaskini i aby nie tracić kulki na
darmo, strzelił w stronę chaty. Mężczyzni wśród skał usłyszeli go - zobaczył, że poruszyli się i
celują. Padły strzały. To był Venancio Campos i jego towarzysz!
- Venancio - zdołał wykrztusić Blas.
A jego brat powtórzył:
- Venancio.
%7łycie!
Po czym zgodnie doszli do wniosku, że jeśli Venancio z tym drugim zejdą na dół, można
będzie przystąpić do walki. Tamtych było sześciu przeciw ich czwórce, a i broń mieli lepszą, ale
można by walczyć. A kule? Będą oszczędzać kul. Trzeba tylko podejść wroga w nocy. Strzelili
cztery razy, aby zachęcić przyjaciół, ci jednak zachowywali się cicho i ostrożnie. Lufa jednego
karabinu wysuwała się zza wielkiego głazu. Najwidoczniej Venancio uznał, że walka byłaby
nierówna, i postanowił atakować tylko w ostateczności.
%7łandarmi zaś wcale nie odpowiedzieli na strzały. Chumpi zrozumiał, że sytuacja się
zmieniła, i chciał wykazać tyleż przebiegłości co jego nowi przeciwnicy. Tak czy inaczej, nie
mógł teraz wysłać nikogo po prowiant. Jeden człowiek już by nie przeszedł, musiałoby wyruszyć
dwóch albo więcej, a i to nie dawało całkowitej pewności powodzenia, natomiast opór
pozostałych znacznie by się osłabił. A przecież w żadnym razie nie mogli znowu ponieść klęski!
Tak, ale mieli jeszcze jednego nieprzyjaciela: głód. Pod tym względem sprawa była nie do
rozwiązania. W ostateczności nie pozostanie mu nic innego jak wprowadzić w czyn zamysły,
które snuł na wypadek, gdyby znalezli się w podobnej sytuacji, ale które nie rokowały pełnej
skuteczności.
Poczekali aż do zapadnięcia nocy i zgromadzili się pod drzewem.
- Musimy się trzymać - powiedział Chumpi, usiłując namówić podwładnych, aby zdobyli się
na ostatni wysiłek.
- A głód? Jak się trzymać, kiedy głodno?
- Nie da rady przejść; tam po drugiej stronie siedzą jacyś - upierał się Chumpi.
- Panie podporuczniku, jak zobaczą, że odchodzimy, to nam nic nie zrobią. Pamięta pan? Już
kiedyś tak było. Nie porwą się we dwóch na sześciu.
Była to ze wszech miar słuszna uwaga. Peruwiańscy Indianie, którzy oddają się
zbójnickiemu rzemiosłu, tylko w razie wyjątkowej konieczności występują zbrojnie przeciw
oficjalnym siłom porządkowym. Venancio Campos należał właśnie do takich rozbójników.
Tak więc postanowiono wyruszyć nazajutrz, chociaż Chumpi dopiero w ostatniej chwili miał
dostrzec korzyść płynącą z odwrotu, co stwierdził z całym swoim nadwerężonym autorytetem.
Tymczasem zaś stanąwszy na ramionach dwóch żandarmów, wspiął się na papaję, by dosięgnąć
jej owoców. A dotykając ich, z uśmiechem wspominał słowa aptekarza:  Dam panu szpryckę z
tym płynem... Trzeba tylko wstrzyknąć...
Następnego dnia gęsty obłok wzbił się w niebo ściągając na siebie wzrok Celedończyków.
Pobladli, oddychając z trudem, kulili się w głębi jaskini, kiedy stwierdzili nagle, że na dworze robi
się ciemno. Czyżby już tak osłabli? Nie, to był dym. Dym! Dlaczego, skąd? Blas Celedon
podczołgał się do miejsca, skąd mógł widzieć kotlinę.
- Podpalili chatę i zabierają się, odchodzą... Konie już przeprawili. Nasze też biorą...
Julian wyjrzał także. Strzecha z bananowych liści płonąc wyrzucała kłęby czarnego dymu.
Ale żandarmi odchodzili. Wsiedli do czółna i byli już na środku rzeki.
- Sześciu ich jest... Brakuje jednego, coś mi się widzi, że on się tu gdzieś schował...
- A ten, coś go postrzelił wczoraj wieczorem?
- Prawda, ale nigdzie nie ma ciała...
- Pewnikiem go pogrzebali. Razem z tym, co to pierwszego dnia, to będzie dwóch... dwóch
na dwóch.
Po drugiej stronie rzeki żandarmi osiodłali konie i wspięli się na zbocze. Jakby przez
nieuwagę zostawili łódkę kołyszącą się przy brzegu, przycumowaną powrozem do skały.
- Czemu to jej nie puścili z prądem - westchnął Blas, czując, że coraz bardziej opada z sił.
Ale tamci naprawdę odchodzili. Powoli, przystając od czasu do czasu, wspinali się na stok.
Venancia nie było widać. Widząc, że żandarmi są w odwrocie, wycofał się ku wyżynie i miał
zamiar zejść pózniej.
Indianie patrzyli uparcie, póki oddział umundurowanych nie stał się maleńką ruchomą
plamką, wysoko nad nimi, tam gdzie droga docierała do puny. Wtedy dopiero sami zdecydowali
się wyjść z jaskini i zaczęli schodzić na dół zsuwając się i pełznąc, i chwytając za skały i szczeliny
między głazami. Znalazłszy się w kotlinie mogli już stawiać chwiejne kroki. Dowlekli się do rowu
nawadniającego i razem z Gnatem położyli się nad nim na brzuchach, by pić do woli. Moczyli
ręce w tak upragnionej wodzie i zwilżali sobie skronie. I pili, pili, zanurzając twarze, krztusząc się
i parskając głośno.
- Poszli sobie, bracie... I znowu pili, aż do wzdęcia brzucha. Po czym, już w nieco lepszym
nastroju, obejrzeli zgliszcza swej chaty i przysięgli zemstę spoglądając w niebo, gdzie Zwięta
Panienka i święty Julian, i święty Błażej, ich święci patroni, wszystko to musieli widzieć i nie
mogli pozostawić bez kary łajdactw Chytrusa. Ale oto na papajowych drzewach, niezbyt wysoko,
tak że można ich było dosięgnąć, zieleniły się owoce.
- Ej, bracie, papaje... - szepnął Blas.
- Ano papaje, bracie... Wstali, ale zaraz, może dlatego że już lepiej mogli chodzić,
dostrzegli, że owoce są zupełnie niedojrzałe. Na próżno przeszukali ogród, nie znalazłszy nawet
listka koki, wrócili pod papajowe drzewo. Przeklęci najezdzcy nie zostawili ani manioku, ani
nawet jednego banana.
- O, patrz, jedna już jakby trochę dojrzała... Julian położył się na plecach i celował przez
dłuższą chwilę. Huknął strzał i ze strzaskanej szypułki oderwał się owoc i spadł na ziemię.
Rozpołowili go palcami drapieżnymi jak pazury. Miąższ był trochę gorzki, ale można go już było
jeść.
- Niekiepska...
- Ano, może być... Strącimy drugą?
Drugi strzał i druga papaja. Pozostałe były jeszcze naprawdę zupełnie zielone. Wieczór [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fopke.keep.pl