[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Lacy - powiedziała głośno, opadając na krzesło przy oknie. - Skończ
z tym. - Obróciła się, żeby wyjrzeć na zewnątrz, potem oparła głowę i
zamknęła oczy. - Wyjdziesz z tego. Wyjdziesz z tego, wyjdziesz z tego... -
Powtarzała to jak mantrę przez kilka sekund, całkiem bezskutecznie.
Pokochała Jacka. Pokochała Sunstone. Nie mogła mieć obu naraz. Zresztą
nikt jej tego nie obiecywał.
Wstała, ruszyła do drzwi. Nie była w nastroju na festyn, ale nie miała
też ochoty tkwić sama w domu, który, jak na miejsce zamieszkane od kilku
ledwie dni, dorobił się wielu barwnych wspomnień.
Ulice były opustoszałe. Czasem przejeżdżał jakiś samochód, kierowcy
pozdrawiali ją. Nie znała jeszcze wszystkich w Sunstone, a ją znali wszyscy.
W połowie drogi zatrzymała się i zajrzała odruchowo przez okno  Sunstone
Cafe". Przy barze siedzieli dwaj starsi mężczyzni, sącząc kawę. Jeden z nich
wyjął ukradkiem z kieszeni płaską flaszkę, rozejrzał się i wlał do kawy
porcję alkoholu. Drugi szturchnął go i także dostał dolewkę. Była tam
również Cherie, ale ci dwaj byli dla niej o wiele za starzy.
133
RS
- Brawo, Cherie - szepnęła Lacy. - Ty przynajmniej wiesz, czego
chcesz, i śmiało wyciągasz po to rękę.
Sąsiedni budynek był granicą centrum miasta. Lacy przeszła na drugą
stronę, żeby zmienić scenerię w powrotnej drodze do domu. Zajrzała do
sklepu odzieżowego, potem do obuwniczego. Następny lokal był pusty, a w
kolejnym mieścił się sklep z antykami, otwarty, jak głosiła wywieszka, tylko
w weekendy po wcześniejszym telefonie.
Kiedy Lacy przydreptała do domu Fremontów, na dworze wciąż było
widno. Do wywiadu została jeszcze godzina, więc po raz trzeci zaczęła
przestawiać krzesła w poczekalni.
- Pożytecznie spędzone pięć minut - mruknęła do siebie, idąc do
gabinetu.
Zapaliła lampę i patrzyła, jak gabinet zmienia się w jasnym świetle.
Przypomniał jej się gabinet dziadka. Potem zobaczyła szczegóły... kilka
książek Jacka na półce, jego biały kitel, którego chyba nigdy nie założył,
jego dyplom na ścianie. Spojrzała na złote litery na dyplomie i zamrugała
powiekami. Jack nazywał się naprawdę Jonatham Andre. Jonathan Andre
Sutton, lekarz medycyny.
Tak mało o nim wiedziała. Zajęła jego krzesło i podniosła słuchawkę
telefonu. Dzwoniła do Chicago.
- Halo, Marian? - odezwała się, bębniąc palcami po blacie. - Chciałam
z tobą pogadać o tej pracy na intensywnej terapii...
- Mówi do państwa na żywo burmistrz Jed Lambert. Są dziś ze mną, z
dniu święta naszego założyciela, doktor Jack Sutton i siostra Lacy Archer.
Jak większość z was wie, przejęli praktykę po doktorze Washburnie i
urządzili przychodnię w starym domu Fremontów. Dodam, że John Fremont
134
RS
ma się już dobrze, ale z przykrością zawiadamia, że nie będzie sędzią w
konkursie na ciasto domowe w przyszłym miesiącu. - Burmistrz nadawał z
namiotu, w którym procent wilgotności powietrza wynosił sto; na małym
chwiejnym stoliku stał mikrofon i brzęczały muchy. Obok namiotu w samo-
chodzie siedział inżynier dzwięku, bardziej zainteresowany zgrabną
dziewczyną w szortach, która podawała sok wiśniowy z kruszonym lodem,
niż swoją pracą. -Będziemy dziś rozmawiać o medycznej przyszłości
Sunstone. Każdy z was może przyjść do namiotu i zadać pytanie osobiście.
Jack zajął składane krzesło i łyknął soku wiśniowego.
- Musimy porozmawiać - szepnął do Lacy. - Coś się wydarzyło i ja...
Lacy potrząsnęła głową i trąciła stolik, który zachybotał. Burmistrz
rzucił niecenzuralne słowo do spadającego na ziemię mikrofonu.
- Przepraszam - powiedziała Lacy.
- To była siostra Archer - oznajmił burmistrz, wyjmując z kieszeni
białą chusteczkę, którą osuszył sobie czoło. - Czy zechce pani powiedzieć
kilka słów do naszych słuchaczy?
- Co? - Zakasłała. - Nie mogę...
Protestowała na darmo, burmistrz wyszedł z namiotu w poszukiwaniu
świeżego powietrza i soku wiśniowego.
- Jesteś na antenie - szepnął Jack.
Energicznie pokręciła głową i popchnęła mikrofon do Jacka. Ten
oparł się wygodnie, wziął szklankę z sokiem i zaczął pić.
- Cisza w eterze - powiedział w końcu. - Niedobrze.
Lacy popatrzyła na mikrofon, jakby był to Wilbur, szykujący się do
ataku. W końcu pochyliła się nad nim.
135
RS
- Cześć. Mówi Lacy Archer - wybąkała. Jack wypił następny łyk i
podniósł kciuk.
- Zastępuję chwilowo burmistrza Lamberta. Jestem pielęgniarką.
Przyjmuję pacjentów od poniedziałku do piątku od dziewiątej rano do piątej
po południu. - Nabrała powietrza i przysunęła bliżej mikrofon. - Zawsze [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fopke.keep.pl