[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nauczyłeś się, że mój rozum jest potężniejszy od jakiegokolwiek miecza?
Przeszedł przez szeregi pikinierów, a potężni wojownicy w stalowych hełmach i
kolczugach rozstępowali się przed nim z lękiem, nie chcąc dotknąć choćby skraju jego szaty.
Równie szybko ustępowali mu z drogi dumni rycerze w szyszakach. Przekroczył wał trupów i
stanął twarzą w twarz z posępnym królem. Armie spoglądały na to w grobowej ciszy,
wstrzymując oddech. Olbrzymia postać w czarnej kolczudze pochyliła się nad chudym,
odzianym w jedwab magiem, a poszczerbiony, zbroczony krwią miecz uniósł się do ciosu.
 Ofiarowuję ci życie, Conanie  rzekł Tsotha, a jego głos pobrzmiewał okrutną uciechą.
 A ja daję ci śmierć, czarowniku  warknął król i wielki miecz podniesiony całą mocą
stalowych mięśni i szalonej nienawiści opadł z siłą wystarczającą, by przeciąć na pół chudy tors
kapłana. Patrzący na to wojownicy wydali okrzyk zgrozy, lecz w tej samej chwili Tsotha zrobił
błyskawiczny krok naprzód i dotknął ręką nagiego ramienia Conana w miejscu, gdzie
rozrąbana kolczuga odsłaniała muskuły. Zwiszczące ostrze zboczyło z drogi, a obleczony w
stal olbrzym runął na ziemię i legł bez ruchu. Tsotha zaśmiał się bezgłośnie.
 Bierzcie go i nie lękajcie się; lwu wyrwano kły.
Królowie podjechali bliżej i spojrzeli z podziwem na powalonego giganta. Conan leżał
nieruchomo jak nieżywy, lecz patrzył na nich szeroko otwartymi oczami, pałającymi bezsilną
wściekłością.
 Co mu zrobiłeś?  spytał niepewnie Amalrus.
Tsotha pokazał mu szeroki pierścień o dziwnym kształcie.
Zwarł palce i z wnętrza pierścienia, niczym język żmii wyskoczył mały, stalowy kieł.
 To ostrze pokryto sokiem purpurowego lotosu, rosnącego na nawiedzanych przez duchy
bagnach południowej Stygii  rzekł mag.  Ten wywar powoduje chwilowy paraliż.
Zakujcie go w łańcuchy i wsadzcie na rydwan. Słońce już zachodzi, więc czas nam ruszać w
drogę do Khorshemish.
Strabonus zwrócił się do swego generała Arbanusa.
 Wracamy z rannymi do Khorshemish. Pojedzie z nami tylko jeden oddział królewskiej
gwardii. Tobie rozkazuję wyruszyć o świcie ku akwilońskiej granicy i zdobyć miasto Shamar.
Ophirańczycy dostarczą ci żywność w czasie marszu. Dołączymy do ciebie z posiłkami tak
szybko, jak to będzie możliwe.
Tak więc obie armie  zakuci w stal rycerze, pikinierzy, łucznicy i obozowe ciury 
rozłożyli obóz na stepie opodal pobojowiska. Obaj królowie i mag potężniejszy od
jakiegokolwiek władcy ruszyli w gwiazdzistą noc ku stolicy Strabonusa, otoczeni kapiącą
złotem gwardią pałacową, a za nimi ciągnął długi sznur rydwanów z rannymi. W jednym z
tych rydwanów leżał Conan, król Akwilonii, spętany łańcuchami, z gorzkim smakiem klęski
w ustach i ślepą furią pojmanego tygrysa w duszy.
Trucizna, która sparaliżowała jego potężne członki, nie pozbawiła go zmysłów. Gdy
rydwan, w którym jechał, toczył się po stepie, Conan z wściekłością przeżuwał porażkę.
Amalrus przysłał doń emisariusza z prośbą o pomoc przeciw Strabonusowi, który  jak
twierdził  najeżdżał wschodnie prowincje Ophiru, wchodzące klinem między Akwilonię a
rozległe południowe połacie królestwa Koth. Prosił jedynie o tysiąc jezdzców pod
dowództwem Conana, co miało dodać ducha jego zdemoralizowanym poddanym. Conan
zaklął w myślach. W swej wielkoduszności przybył z siłami pięciokrotnie większymi, niż
żądał zdradziecki monarcha. W dobrej wierze wjechał do Ophiru, gdzie napotkał rzekomych
wrogów sprzymierzonych przeciwko niemu. Fakt, iż przeciw tym pięciu tysiącom
wojowników ściągnęli aż dwie armie, wiele mówił o jego zdolnościach.
Czerwona mgła przysłoniła mu oczy, żyły nabrzmiały mu z furii, a w skroniach załomotała
krew. Nigdy w życiu nie był bardziej wściekły i bardziej bezsilny. Oczami duszy widział
różne obrazy ze swojego długiego żywota  kalejdoskop scen, w których występował w
różnych rolach i doświadczał zmiennych kolei losu. Był odzianym w skóry barbarzyńcą,
najemnym żołnierzem w rogatym hełmie i łuskowatym napierśniku, korsarzem na drakkarze
zostawiającej za sobą na południowych wybrzeżach krew i zgliszcza, kapitanem gwardii w
oksydowanym pancerzu, dosiadającym rączego, czarnego wierzchowca, królem zasiadającym
na złotym tronie, nad którym powiewał proporzec ze złotym lwem i przed którym klęczały
tłumy barwnie odzianych dworaków i dam. Podskoki i turkotanie rydwanu przypomniały mu
o rzeczywistości, każąc znów bez końca roztrząsać nikczemną zdradę Amalrusa i czary
Tsotha lanti. %7łyły na skroniach Cymeryjczyka niemal pękały mu ze złości, a jęki rannych
wiezionych na rydwanach napełniały go złośliwą satysfakcją.
Przed północą przekroczyli granicę Ophiru, a o świcie ujrzeli na horyzoncie błyszczące i
zaróżowione słońcem dachy Khorshemish  smukłe wieżyce przytłoczone przez ogrom
posępnej, szkarłatnej cytadeli, która wyglądała z tej odległości jak jaskrawa plama krwi na
nieboskłonie. To był zamek Tsotha. Na wzgórze, na którym wznosił się ponad miastem, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fopke.keep.pl