[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wydobywali go na brzeg. Kajman, raz wyciągnięty na ląd, nigdy się na ludzi nie rzuca, a
mógłby ich wszystkich łatwo zmasakrować, wielokrotnie od nich mocniejszy. Ogłupiały
gad rwał się uporczywie, do ostatka, tylko w jedną stronę, ku rzece, i nieodwołalnie
ginÄ…Å‚ pod ciosami siekier.
Mata-mata
Na drugi dzień pobytu w Porto Velho ogromne wrażenie sprawiło na nas odkrycie przez
Zygmunta Pniewśkiego motyla sówki agryppi-ny (Thysania agrippina), rozpłaszczonej
na ulicy niedaleko naszego hotelu przez samochód. Owa sówka budziła w nas zawsze
głęboki, niemal mistyczny szacunek, bo była i rzadkim, i niewątpliwie największym z
motyli na ziemi: entomolog doktor Pratorius w Manaus opowiadał nam o złowieniu
niedaleko ujścia Amazonki agryppiny o skrzydłach rozpiętości czterdziestu dwóch
centymetrów.
62
Więc zniekształcone resztki, znalezione na ulicy, były dla nas przeżyciem. Widzieliśmy
w nich symbol, podwójny symbol: i prężnych sił puszczy, nasyłającej takiego olbrzyma
na miasto, między ludzi, i także  na odwrót  wyraz jakby symbolicznego bronienia
się miasta, które kołami samochodu miażdżyło wysłannika puszczy.
W Porto Velho ludzie żywcem łapali innych mieszkańców leśnych, ptaki, i chętnie
umieszczali je w klatkach. Na tylnej werandzie naszego hotelu, gdzie jadaliśmy
śniadania, wisiało pod sufitem kilka klatek piełnych ptaszków, małych papużek i
wróblowatych. Słońce do nich nigdy nie docierało, więc biedakom przeważnie dzień
upływał w ospałości i zamroczeniu.
Skrzydlaci więzniowie, wynaturzeni jak wszyscy więzniowie, przecież mieli jedną
jaśniejszą chwilę, ale tylko jedną jedyną. Mianowicie gdy po chmurnej nocy, zwłaszcza
po deszczu, poranne słońce zwiastowało gdzieś daleko pogodny dzień, wtedy uwięzione
ptaki także
tybuchały radością i wesoło szczebiotały. Ale tylko na krótką chwilę, e im pisane
uciechy dnia: gdy dla innych istot dzionek pięknie się rozwijał i darzył, one szybko
zapadały w osowiałą drzemkę i w swój klatkowy smętek.
/A mieliśmy jeszcze drugą niespodziankę, wręcz sensację: był to olbrzymi żywy żółw
zwany mata-mata, ciekawy dziwoląg. Zygmunt Pniewski był w siódmym niebie, miał
roześmianą minę, ale euforia jego diabelnie szybko uległa zagładzie. Otóż mata-mata
okrutnie śmierdziała. Tak cuchnęła, że Pniewski musiał uciec od jej smrodu jak od
zarazy i tylko miał szczęście, że udało nam się sfotografować tego śmierdziela.
Sępy
Pokazały się także sępy urubu. Nie bały się ludzi, jak zwykle. Siedziały nieruchomo na
konarach drzew i na dachach chałup i szeroko rozpościerały mokre od deszczu skrzydła,
by wyschły na słońcu. Ptaki były czarne, wifikie i odrażające, a szyje miały obrzydliwie
nagie, dzioby grozne. Ich szpetota wzbudzała niemal zabobonny lęk. Jeśli wiele ludzi
przesądnego ducha kojarzyło je tu z wyobrażeniem upiorów piekielnych, to teraz na
widok sępów z uchylonymi ku słońcu
skrzydłami mogli prostacy mieć przyjemne złudzenie, że to hołd składany niebu przez
siły nieczyste.
Ale był jeden sęp, wywołujący zgoła inne wrażenie. Był to mimowolny trefniś,
pocieszny kpiarz-wesolek. Trzymał w dziobie zwisający flak i bezradnie tarmosił się z
tą zdobyczą. Zadziwiająco przypominał emblemat naszej telewizji: emblemat, wiadomo,
przedstawiał przeczerniałą fotografię warszawskiego pomnika Chopina z drzewem, a w
istocie wyglądało to drzewo w telewizji jak jakieś sępie ptaszysko, trzymające w dziobie
Å‚up, nie-Å‚up: Chopina.
BroniÄ…c godnoÅ›ci naszej telewizji, porwaÅ‚em kawaÅ‚ drewna z ziemi i rzuciÅ‚ej»5 trafiajÄ…c
w łeb łobuza urubu z flakiem w dziobie. Przed/zezniacz puścił flak i zerwał się do
ucieczki. Gdyby sęp z telewizji poszedł za jego przykładem, hej!
\ \
Sęj>y urabu
Gdziekolwiek w Ameryce Południowej ludzie żyli w skupiskach większych lub
mniejszych, nieodzownie krążyły w pobliżu sępy urubu i byiy-ehyba najpospolitszymi
ptakami. Zawsze się je widziało albo grzebiące w śmietnikach, albo zataczające na
niebie potężne kręgi. Nie bały się ludzi, gdyż nikt ich nie zabijał; prawo chroniło je jako
z nieba zesłanych, a pożytecznych asenizatorów-czyściciełi, pożerających wszystko, co
zgniłe i śmierdzące, co napaskudził człowiek.
Ptaki te, szkaradnie brzydkie, jak grzech śmiertelny, czarne, łyse na szyjach, zawsze
ponure, opaćkane flejtuchy śmierdzące padliną, były przykre i dla oka, i dla powonienia. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fopke.keep.pl