[ Pobierz całość w formacie PDF ]

głuszy leżącej na południe od drogi. Był to szlak krótszy i cięższy, lecz zarazem
bezpieczniejszy dla ściganego uciekiniera. Jeden bowiem konny zdoła przebić się przez
obszary niedostępne całym armiom.
Ale o świcie nie dotarł jeszcze do gór; jawiły się jego oczom jak rozciągnięty wzdłuż
horyzontu długi błękitnoszary wał obronny. Nie było tu już ani zagród, ani wiosek, ani
pałacyków przycupniętych wśród gęstwy drzew. Poranny wiatr poruszał wysokimi sztywnymi
trawami, które pokrywały pofałdowany brązowy grunt, a na odległym pagórku wznosiły się
posępne mury twierdzy. Zbyt wielu w nieodległych czasach przemierzyło tę krainę
aquilońskich rabusiów, by mogła być zasiedlona równie gęsto, jak tereny leżące dalej na
wschód.
Zwit gnał po murawie jak stepowy pożar, a z niebios dobiegał przerazliwy klangor
dzikich gęsi mknących na południe rozciągniętym kluczem. W trawiastej kotlinie Conan
zatrzymał się i rozsiodłał zdyszanego i spienionego rumaka. Gnał go bezlitośnie przez
ostatnie godziny nocy.
Gdy wytarzawszy się wierzchowiec jął poszczypywać sztywną trawę, Conan legł na
szczycie wzgórza i skierował wzrok na wschód. Po lewej stronie widział drogę, którą
porzucił, pnącą się jak biała wstążka na odległe wzniesienie. Nie poruszały się jeszcze po niej
żadne czarne punkciki. Nic również nie wskazywało, iż mieszkańcy zameczku spostrzegli
samotnego wędrowca.
Godzinę pózniej okolica wciąż świeciła pustkami. Jedynym śladem życia był błysk
stali na dalekich murach obronnych i krążący po niebie kruk, co opadał i wznosił się jakby
czegoś szukając. Conan osiodłał konia i ruszył w wolniejszym teraz tempie.
Docierał do przeciwległego końca grzbietu, gdy nad jego głową buchnął ochrypły
wrzask; podniósłszy wzrok, zobaczył w górze kruka. Machał skrzydłami i nieustannie krakał,
a kiedy Conan ruszył dalej, podążył za nim, nie dając się odegnać i kalecząc ciszę poranka
ostrym krzykiem.
Trwało to godzinami. Conan wściekle zgrzytał zębami, czując, że oddałby połowę
swego królestwa za możność ukręcenia tej czarnej szyi.
- Piekło i szatani! - ryczał w bezsilnym gniewie, wygrażając zapamiętałemu ptakowi
pancerną pięścią. - Czemu mnie prześladujesz swoim wrzaskiem? Sczeznij czarny potępiony
pomiocie, i ruszaj wydziobywać ziarno z wieśniaczych pól!
Zstępował z pierwszego łańcucha wzgórz, gdy wydało mu się, że słyszy w dali za
swymi plecami echo ptasich wrzasków. Odwróciwszy się w siodle wypatrzył w końcu
zawieszoną w błękicie następną czarną kropkę. A za nią błysk popołudniowego słońca na
stali. Mogło to oznaczać tylko jedno: zbrojnych. I nie podążali bitym traktem, co pozostał
daleko za linią horyzontu. Szli jego tropem.
Sposępniała mu twarz i lekko zadrgała, gdy patrzył na krążącego w górze ptaka.
- Ach, to coś więcej niż kaprys bezmózgiego bydlęcia? - mruknął. - Owi jezdzcy nie
mogą cię widzieć, szatańskie nasienie, ale jesteś na oku tamtego ptaka, ów zaś na oku
tamtych. Ty podążasz za mną, on za tobą, a oni za nim. Czy jesteś tylko dobrze wyuczonym
pierzastym stworzeniem, czy może jakimś demonem w ptasiej powłoce? Czy to Xaltotun
posłał cię mym śladem? A może sam jesteś Xaltotun?
Usłyszał tylko w odpowiedzi przerazliwy wrzask, rozedrgany chropawą kpiną.
Nie marnując więcej oddechu na czarnego szpiega, Conan podjął swą długą przeprawę
przez góry. Nie ważył się gnać konia zbyt ostro: odpoczynku, na jaki mu pozwolił, nie dość
było, żeby rumaka odświeżyć. Wciąż znacznie wyprzedzał swych prześladowców, ale
stopniowo dystans będzie się zmniejszać. Było niemal pewne, że mają konie bardziej
wypoczęte; niewątpliwie zmienili je w mijanym zamku.
Szlak stawał się coraz cięższy, teren bardziej poszarpany, a trawiaste zbocza pięły się
stromo ku gęsto zalesionym stokom gór. Wiedział, że gdyby nie piekielny ptak niestrudzenie
krążący w górze, mógłby tu umknąć prześladowcom. Uniknęli mu z oczu, zasłonięci
nierównościami terenu, ale Pewien był, że podążają wprost za nim wiedzeni nieomylnie przez
swych upierzonych sprzymierzeńców. Jawiły mu się owe czarne kształty jako szatańskie
zmory, gnające za nim trop w trop skroś bezdenne otchłanie piekieł. Kamienie, którymi ciskał
z przekleństwem na ustach, omijały cel lub raziły kruka nie przynosząc mu szwanku, choć w
młodości strącał sokoły w locie.
Koń szybko się męczył i Conan poczynał zdawać sobie sprawę z ponurej
beznadziejności swego położenia. Wyczuwał za tym wszystkim nieubłaganą rękę losu. Nie
zdoła umknąć. Jest więzniem w takim samym stopniu, jak wówczas, gdy siedział w lochach
Belverusu. Nie był jednak synem Orientu, by godzić się biernie z tym, co na pozór
nieuniknione. Jeśli nie zdoła uciec, zabierze przynajmniej ze sobą do wieczności kilku
nieprzyjaciół. Skręcił w pokrywającą zbocze gęstwinę cisów, szukając miejsca, w którym
wyda ostatni bój.
Potem gdzieś z przodu rozległo się ostre wołanie - ludzkie choć osobliwe w tonie.
Chwilę pózniej Conan rozsunął zasłonę gałęzi i dojrzał zródło niesamowitego wrzasku. Na
leżącej w dole małej polanie czterech żołnierzy w nemedyjskich kolczugach zakładało [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fopke.keep.pl