[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wokół Conana posypały się strzały. Uniósł się w
strzemionach próbując jeszcze raz przekrzyczeć hałas, po
czym z rykiem wściekłości, protestu i zniechęcenia zawrócił
konia i pogalopował z powrotem. Afgulisi ruszyli za nim
miotając wściekle przekleństwa i grozby, zbyt rozjuszeni,
by pamiętać, że aby dostać się na grań, po której jechał
Conan, trzeba było udać się w przeciwnym kierunku,
minąć zakręt i mozolnie piąć się krętym szlakiem w górę.
Kiedy sobie o tym przypomnieli i zawrócili, ich były wódz
już prawie dotarł do miejsca, gdzie grań przechodziła w
skalną półkę.
Znalazłszy się przy urwisku Conan nie pojechał
szlakiem, którym przybył, lecz innym; ledwie widoczną
ścieżynką usłaną głazami, o które potykał się ogier. Nie
ujechał daleko, gdy rumak parsknął i rzucił się w bok
widząc coś leżącego na drodze. Conan spojrzał z jego
grzbietu na straszliwie poszarpaną, krwawą karykaturę
człowieka, bełkoczącego coś przez połamane zęby.
Jedynie bogowie ciemności, rządzący losami
czarnoksiężników, wiedzieli, w jaki sposób Khemsa zdołał
wydostać się spod ogromnego usypiska głazów i wpełznąć
po stromym stoku na szlak.
Wiedziony jakimś dziwnym impulsem, Cymerianin
zsiadł z konia i stanął nad okropnie okaleczonym ciałem.
Wiedział, że jest świadkiem niezwykłego, przeciwnego
naturze zjawiska. Khemsa podniósł okrwawioną głowę, a w
jego dziwnych oczach, zasnutych cierpieniem i mrokiem
zbiliżającej się śmierci, pojawił się błysk świadomości.
- Gdzie oni są? - wyrzęził chrapliwie głosem, który nie
miał w sobie nic ludzkiego.
- Wrócili do swego przeklętego zamku na Imszę -
mruknął Conan. - Zabrali Devi z sobą.
- Pójdę! - wybełkotał nieszczęśnik. - Pójdę tam! Zabili
Gitarę; ja zabiję ich... akolitów, Czterech Czarnego Kręgu i
samego władcę! Zabiję... wszystkich zabiję!
Usiłował powlec swoje okaleczone ciało dalej, lecz
nawet jego nieposkromiona siła woli nie była już dłużej w
stanie ożywiać tych krwawych strzępów, potrzaskanych
kości trzymających się tylko na poszarpanych tkankach i
poprzerywanych ścięgnach.
- Idz za nimi! - wybełkotał Khemsa, tocząc z ust
krwawą pianę. - Idz!
- Zamierzam to zrobić - warknął Conan. - Chciałem
skrzyknąć moich Afgulisów, ale zwrócili się przeciwko
mnie. Jadę na Imszę sam. Odbiorę im Devi, nawet gdybym
musiał rozszarpać tę przeklętą górę własnymi rękami. Nie
sądziłem, że gubernator ośmieli się zabić moich
naczelników, kiedy ja mam Devi, ale wygląda na to, że
myliłem się. Zapłaci mi za to głową. Teraz nic potrzebuję jej
już jako zakładniczki, ale...
- Niech spadnie na nich klątwa Izila! - dyszał Khemsa.
- Idz! Ja - Khemsa... umieram. Czekaj... wez mój pas.
Poharataną ręką zaczął gmerać wśród strzępów
odzienia i Conan, pojmując jego intencje, nachylił się i zdjął
z okrwawionego ciała pas o dziwnym wyglądzie.
- W otchłani trzymaj się złotej żyły - mamrotał
Khemsa. - Noś mój pas. Dostałem go od stygijskiego
kapłana. Pomoże ci, chociaż mnie zawiódł. Stłucz
kryształową kulę z czterema złotymi jabłkami granatu.
Strzeż się przemian Władcy... Idę do Gitary... ona czeka na
mnie w piekle... aie, ya Skelos yar!
Z tymi słowami umarł.
Conan popatrzył na pas, upleciony z włosów nie
pochodzących z końskiej grzywy. Był przekonany, że pas
został spleciony z czarnych, kobiecych loków. W gęstych
splotach tkwiły maleńkie klejnociki, jakich nigdy jeszcze
nie widział. Sprzączka miała przedziwny kształt:
wyobrażała płaską, klinowatą głowę żmii, pokrytą
drobnymi złotymi łuskami.
Spoglądającemu na pas Conanowi zimny dreszcz
przebiegł po plecach; zamachnął się, zamierzając cisnąć go
w przepaść, ale po namyśle zapiął go na biodrach, chowając
pod tym szerszym, bakariockim, który zawsze nosił.
Pózniej dosiadł konia i pojechał dalej.
Słońce schowało się za turnie. Conan piął się w górę
przez ich długie cienie, okrywające niczym granatowy
płaszcz doliny i skalne półki w dole. Już zbliżał się do
szczytu, gdy posłyszał przed sobą stuk podkutych kopyt.
Nie wahał się ani chwili. W rzeczy samej, ścieżka była tak
wąska, że wielki ogier nie zdołałby zawrócić. Cymerianin
minął skalny występ i- dotarł na nieco szerszy odcinek
szlaku. Chór ostrzegawczych wrzasków rozdarł mu uszy,
lecz jego ogier już przycisnął przestraszonego konia do
skały, a Conan uwięził ramię jezdzca w żelaznym uścisku,
zatrzymując spadające ostrze w powietrzu.
- Kerim Szach! - mruknął Conan i w oczach zapaliły
mu się czerwone błyski.
Turańczyk nie stawiał oporu. Siedząc na koniach,
niemal dotykali się piersiami, a dłoń Cymerianina zaciskała
się na jego ramieniu. Za Kerim Szachem ciągnął rząd
Irakzajczyków na wychudłych koniach. Spoglądali
pałającymi oczyma na zagradzającego im drogę
nieznajomego, trzymając w pogotowiu luki i kindżały, lecz
nie spiesząc się z ich użyciem ze względu na niebezpieczną
bliskość ziejącej u ich stóp przepaści.
- Gdzie jest Devi? - zapytał Kerim Szach.
- Co ci do tego, hyrkański szpiegu? - warknął Conan.
- Wiem, że jest w twoich rękach - odparł Kerim Szach.
- Jechałem z góralami na północ, kiedy wpadliśmy w
zasadzkę zastawioną przez wrogów na przełęczy Szalizah.
Wielu moich ludzi zostało zabitych, a resztę ścigano jak
stado szakali. Kiedy pozbyliśmy się prześladowców,
skierowaliśmy się na zachód, ku przełęczy Amir Jehun, i
dziś rano natknęliśmy się na wędrującego przez góry
Wazulisa. Był zupełnie szalony, lecz zanim umarł, sporo
dowiedziałem się z jego bezładnej paplaniny. Powiedział
mi, że był jedynym ocalałym z bandy, która ruszyła za
wodzem Afgulisów i kszatrijaską branką do wąwozu przy
wiosce Kurum. Wciąż mówił o człowieku w zielonym
turbanie, którego potrącił koń Afgulisa i który -
zaatakowany przez ścigających tamtego Wazulisów -
wygubił ich, niszcząc tak, jak jęzor płomienia niszczy
chmarę szarańczy. W jaki sposób on jeden uszedł z życiem,
nie wiem, i on też nie wiedział, lecz z jego majaczeń
zrozumiałem, że Conan z Ghor był w Kurum ze swą
królewską branką. A kiedy przedzieraliśmy się przez góry,
napotkaliśmy nagą, niosącą bukłak z wodą Galzajkę, która
powiedziała nam, że została obrabowana i zniewolona
przez olbrzymiego wojownika w stroju wodza Afgulisów,
który - jak mówiła - zabrał jej ubranie dla towarzyszącej
mu Vendianki. Dziewczyna twierdziła, że podążyłeś na
zachód.
Kerim Szach nie uznał za stosowne wyjaśnić, że kiedy
wrogo nastawieni górale zagrodzili mu drogę, właśnie
jechał na umówione spotkanie z oddziałami turańskiej
jazdy. Droga do Doliny Guraszah przez przełęcz Szalizah [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fopke.keep.pl