[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Uczyńcie mu to, aby miał serce spokojne dodał król smutno. Nie odkładajcie!
Wszebor starego za rękę pochwycił.
Panie a ojcze... chodzmy!
Rozśmiał się prawie miłosiernie Trepka, i widząc rozgorączkowanie, skłoniwszy się
królowi, skierował się ku drzwiom z Wszeborem.
Ano mruknął w progu nawet ręczników nie mamy. Wyszli w drugie podwórze.
Stary Spytek zajmował zawsze to miejsce, jakie sobie obrał w początku, pomiędzy
kalekami i chorymi. Wysłane miał tylko staranniej łoże i gałęzmi jodłowymi ostawione;
spoczywał już na nim, choć nie spał jeszcze, a wierny Sobek klęczał u nóg jego. Reszta
rannych albo już chrapała, lub do obozu poszła żegnać się z odchodzącymi nazajutrz
towarzyszami.
Postrzegłszy nadchodzącego Trepkę, któremu był winien pielęgnowanie w chorobie,
Spytek się podniósł na łokciu.
Cóż to, już ciągniecie? %7łegnać się chcecie?
Jeszcze nie z pożegnaniem przyszedłem ozwał się stary, stając nad nim i oglądając
się na Wszebora, który się przybliżył. Przychodzę do was w poselstwie od króla.
Ruszył się Spytek niespokojnie i podniósł oko zakrwawione.
Od króla do mnie? A cóż Miłościwy Pan może żądać od starego kaleki?
%7łąda, abyście mu dali dowód dobrej woli dla niego mówił Trepka. Nie ma czym
Pan Miłościwy nagradzać rycerstwa swego, chce, abyście za niego dług zapłacili.
Nie rozumiejąc, Spytek usta otworzył szeroko, a czoło mu się namarszczyło.
Nie drwijcie ze starego kaleki! zawołał.
Nie pora na żarty mówił Trepka. Oto stoi przed wami ten, któremu królewski dług
zapłacić macie, Wszebor Doliwa.
Domyśleć się musiał Spytek i namarszczył czoło groznie; nierychło począł ruszać ustami,
a widać było, że gniewem się burzył.
No, cóż mu mam dać? Sam nic nie mam! zawołał.
Macie córkę... prosi o nią król dla Wszebora.
Doliwa pochylił się milczący do ręki starego, który mu ją usunął.
Nie mam ja nic przeciw Doliwie począł choć Spytkowej córce, jedynaczce,
należałoby się więcej niż on. I knez by przystał, ano, wola królewska niech się stanie. Będzie
ją miał.
Doliwa dziękował milczący, gdy stary ciągnął już dalej, coraz się rozgrzewając.
Powiedzcie królowi, że to czynię dla niego, bo chcę, aby mi wrócił serce, tylko dla niego
to czynię... Rozumiecie!
Zatem król ma słowo wasze? zapytał Trepka. Zamiast odpowiedzi skinął Spytek na
sługę.
Niech tu przyjdzie Marta z córką.
Wszebor, który stał szczęśliwy nad miarę, spojrzawszy na starego, leżącego z głową
podniesioną do góry i mierzącego go okiem pełnym złości stłumionej, poczuł także w piersi
zaród gniewu i dumy obrażonej. Nie czas było się waśnić, ścierpieć musiał.
Sobek pobiegł; Trepka i Doliwa milczeli; Spytek stękał tylko i wstrząsał się czasami, jakby
wewnątrz walczyć musiał z sobą. Czekali tak, gdy chód dwóch niewiast posłyszeli i we drzwi
weszła z promieniejącymi zwycięstwem oczyma Marta, ciągnąc bladą i wylękłą Kasię; ta,
spostrzegłszy Doliwę, zachwiała się i rzuciła, jakby uciekać chciała, lecz matka ją za rękę
trzymała silnie.
Ujrzawszy żonę, Spytek jeszcze się bardziej zachmurzył.
Król, Pan nasz Miłościwy, sam swata córkę naszą odezwał się. Królowi odmówić
nie mogę.
Wskazał na stojącego Doliwę.
To przyszły twój mąż! rzekł, patrząc na Kasię. Taka jest wola królewska i moja.
Gdy przyjdzie pora, sprawiemy wesele.
Marta skłoniła głową; na twarzy Kasi milczącej odmalowało się uczucie w tak młodym
dziewczęciu ledwie do wiary podobne. Zamiast łez i smutku lice jej zapłonęło gniewem, oczy
grozbą, usta zacięte jakimś wyzywającym męstwem. Z wolą ojca i pana jawnie naówczas
żadna by się walczyć nie ośmieliła. Kasia też nie mogła się jej przeciwić. Lecz Wszebor
zrozumiał wejrzenie.
Spytek ani już spojrzał na córkę, a Marta, zbliżywszy się z nią do Wszebora, chciała,
ażeby wedle starego obyczaju zrękowiny podaniem ręki i pocałunkiem się potwierdziły. Kasia
stała w swym miejscu jak wkuta, nie dała się pociągnąć, wyrwała rękę i cofnęła krokiem.
Wszebor też nie chciał nastawać, obiecując sobie przemóc pózniej ten srom dziewiczy;
ucałował tylko rękę ojca i matki, dziękując.
Trepka się ruszył.
Pójdę więc królowi dobrą zanieść nowinę rzekł.
Głową mu skinął Spytek i natychmiast, nie zważając już ani na przytomność przyszłego
zięcia, ani na córkę i żonę, opadł na posłanie, wołając na sługę:
Sobek, obetknij mi nogi!
Oczy zasłonił i głowę zakrył.
Cichymi kroki wysunęła się stąd Marta, za którą szła Kasia blada, z groznym zawsze
oczów wyrazem. Gdy się znalezli w podwórzu, a Doliwa chciał się śmielej do dziewczęcia
przybliżyć, nie bacząc na matkę, Kasia odskoczyła i biegiem, nie oglądając się, na wyżki
poleciała.
To dziecko! uśmiechnęła się matka, podając Wszeborowi rękę. Młode ptaszę... co
za dziw! Przyhołubisz je potem, gdy twoim będzie. Czasu mieć będziesz dosyć.
I cicho szeptać z nim zaczęła.
Na wyżkach słychać było jakby wybuch płaczu, jęków i oburzenia. Drzwi się otwarły
nagle, wybiegła z nich Zdana, mijając Martę, rzuciła na nią okiem gniewu pełnym i znikła.
Belina stary, Tomko, Hanna zeszli się naradzać na górę i szeptali długo. Tomko z siostrą
odeszli potem na stronę i mówili z sobą po cichu, a gdy Wszebor się wysunął, ściągnięto
Mszczuja do narady. Kupka ta to się schodziła, to rozchodziła długo w noc, a. gdy Mszczuj
do brata na nocleg powrócił, nie odezwał się do niego słowa i jak stał, rzucił się spocząć,
głowę okrywszy.
Wszebor czuł w nim gniew i nie śmiał mu nawet swojego szczęścia zwiastować.
Rozdział piąty.
Przyszła w tym roku wiosna, gdy się jej chyba jedne spodziewały skowronki, a ludzie w
zimę jeszcze wierzyli, przyszła niespodziana jednej nocy ciemnej, lecąc z południa na
ciepłych wiatru skrzydłach. Wczoraj jeszcze leżały śniegi białe i lśniły się od mrozu pod
zeszkloną skorupą, na rzekach trzaskały lody, obłoki ciężkie, jak wory napchane śnieżnicą,
ciągnęły sinymi szlaki od północy. Kury zapiały niespokojnie, wiatr przypadł gdzieś do ziemi
i usnął; była cisza. Wtem z dala zahuczało, zaszumiało coś, nadbiegał wicher z południa,
wilgotny, zmęczony, gwałtowny; do rana już tajały śniegi czerniejąc, płynęła woda po lodów
skorupie, ziemia odsłaniała się jak oblubienica ze śnieżnych rąbków, skowronek poleciał do
góry, zjawił się bocian wychudły podróżą, a nawet niespokojna jaskółka.
Ci, co zasnęli w zimie, obudzili się przestraszeni strumykami, które mruczały, torując
sobie wszędzie drogi, nurtując zawiane śnieżne kupy; ku południowi czerniały płaty
ogromne, wieczorem lód tylko kruchy gdzieniegdzie się trzymał. Zieleniejące trawy i zboża
wyszły spod zimowego okrycia. W powietrzu czuć było wiosnę, ziemię woniejącą, nabrzmiałe
pączki, ciepły deszcz i parujące wody. Ponad brzegami rzek stały jeziora, na rzekach
piętrzyły się nazajutrz pokruszone lody i uparte ściskały się, broniąc potędze ciepła i słońca.
Ci, co wczoraj w odwilż, nie w wiosnę wierzyli, musieli przyjąć zwycięską. Bocian ją niósł na [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl fopke.keep.pl
Uczyńcie mu to, aby miał serce spokojne dodał król smutno. Nie odkładajcie!
Wszebor starego za rękę pochwycił.
Panie a ojcze... chodzmy!
Rozśmiał się prawie miłosiernie Trepka, i widząc rozgorączkowanie, skłoniwszy się
królowi, skierował się ku drzwiom z Wszeborem.
Ano mruknął w progu nawet ręczników nie mamy. Wyszli w drugie podwórze.
Stary Spytek zajmował zawsze to miejsce, jakie sobie obrał w początku, pomiędzy
kalekami i chorymi. Wysłane miał tylko staranniej łoże i gałęzmi jodłowymi ostawione;
spoczywał już na nim, choć nie spał jeszcze, a wierny Sobek klęczał u nóg jego. Reszta
rannych albo już chrapała, lub do obozu poszła żegnać się z odchodzącymi nazajutrz
towarzyszami.
Postrzegłszy nadchodzącego Trepkę, któremu był winien pielęgnowanie w chorobie,
Spytek się podniósł na łokciu.
Cóż to, już ciągniecie? %7łegnać się chcecie?
Jeszcze nie z pożegnaniem przyszedłem ozwał się stary, stając nad nim i oglądając
się na Wszebora, który się przybliżył. Przychodzę do was w poselstwie od króla.
Ruszył się Spytek niespokojnie i podniósł oko zakrwawione.
Od króla do mnie? A cóż Miłościwy Pan może żądać od starego kaleki?
%7łąda, abyście mu dali dowód dobrej woli dla niego mówił Trepka. Nie ma czym
Pan Miłościwy nagradzać rycerstwa swego, chce, abyście za niego dług zapłacili.
Nie rozumiejąc, Spytek usta otworzył szeroko, a czoło mu się namarszczyło.
Nie drwijcie ze starego kaleki! zawołał.
Nie pora na żarty mówił Trepka. Oto stoi przed wami ten, któremu królewski dług
zapłacić macie, Wszebor Doliwa.
Domyśleć się musiał Spytek i namarszczył czoło groznie; nierychło począł ruszać ustami,
a widać było, że gniewem się burzył.
No, cóż mu mam dać? Sam nic nie mam! zawołał.
Macie córkę... prosi o nią król dla Wszebora.
Doliwa pochylił się milczący do ręki starego, który mu ją usunął.
Nie mam ja nic przeciw Doliwie począł choć Spytkowej córce, jedynaczce,
należałoby się więcej niż on. I knez by przystał, ano, wola królewska niech się stanie. Będzie
ją miał.
Doliwa dziękował milczący, gdy stary ciągnął już dalej, coraz się rozgrzewając.
Powiedzcie królowi, że to czynię dla niego, bo chcę, aby mi wrócił serce, tylko dla niego
to czynię... Rozumiecie!
Zatem król ma słowo wasze? zapytał Trepka. Zamiast odpowiedzi skinął Spytek na
sługę.
Niech tu przyjdzie Marta z córką.
Wszebor, który stał szczęśliwy nad miarę, spojrzawszy na starego, leżącego z głową
podniesioną do góry i mierzącego go okiem pełnym złości stłumionej, poczuł także w piersi
zaród gniewu i dumy obrażonej. Nie czas było się waśnić, ścierpieć musiał.
Sobek pobiegł; Trepka i Doliwa milczeli; Spytek stękał tylko i wstrząsał się czasami, jakby
wewnątrz walczyć musiał z sobą. Czekali tak, gdy chód dwóch niewiast posłyszeli i we drzwi
weszła z promieniejącymi zwycięstwem oczyma Marta, ciągnąc bladą i wylękłą Kasię; ta,
spostrzegłszy Doliwę, zachwiała się i rzuciła, jakby uciekać chciała, lecz matka ją za rękę
trzymała silnie.
Ujrzawszy żonę, Spytek jeszcze się bardziej zachmurzył.
Król, Pan nasz Miłościwy, sam swata córkę naszą odezwał się. Królowi odmówić
nie mogę.
Wskazał na stojącego Doliwę.
To przyszły twój mąż! rzekł, patrząc na Kasię. Taka jest wola królewska i moja.
Gdy przyjdzie pora, sprawiemy wesele.
Marta skłoniła głową; na twarzy Kasi milczącej odmalowało się uczucie w tak młodym
dziewczęciu ledwie do wiary podobne. Zamiast łez i smutku lice jej zapłonęło gniewem, oczy
grozbą, usta zacięte jakimś wyzywającym męstwem. Z wolą ojca i pana jawnie naówczas
żadna by się walczyć nie ośmieliła. Kasia też nie mogła się jej przeciwić. Lecz Wszebor
zrozumiał wejrzenie.
Spytek ani już spojrzał na córkę, a Marta, zbliżywszy się z nią do Wszebora, chciała,
ażeby wedle starego obyczaju zrękowiny podaniem ręki i pocałunkiem się potwierdziły. Kasia
stała w swym miejscu jak wkuta, nie dała się pociągnąć, wyrwała rękę i cofnęła krokiem.
Wszebor też nie chciał nastawać, obiecując sobie przemóc pózniej ten srom dziewiczy;
ucałował tylko rękę ojca i matki, dziękując.
Trepka się ruszył.
Pójdę więc królowi dobrą zanieść nowinę rzekł.
Głową mu skinął Spytek i natychmiast, nie zważając już ani na przytomność przyszłego
zięcia, ani na córkę i żonę, opadł na posłanie, wołając na sługę:
Sobek, obetknij mi nogi!
Oczy zasłonił i głowę zakrył.
Cichymi kroki wysunęła się stąd Marta, za którą szła Kasia blada, z groznym zawsze
oczów wyrazem. Gdy się znalezli w podwórzu, a Doliwa chciał się śmielej do dziewczęcia
przybliżyć, nie bacząc na matkę, Kasia odskoczyła i biegiem, nie oglądając się, na wyżki
poleciała.
To dziecko! uśmiechnęła się matka, podając Wszeborowi rękę. Młode ptaszę... co
za dziw! Przyhołubisz je potem, gdy twoim będzie. Czasu mieć będziesz dosyć.
I cicho szeptać z nim zaczęła.
Na wyżkach słychać było jakby wybuch płaczu, jęków i oburzenia. Drzwi się otwarły
nagle, wybiegła z nich Zdana, mijając Martę, rzuciła na nią okiem gniewu pełnym i znikła.
Belina stary, Tomko, Hanna zeszli się naradzać na górę i szeptali długo. Tomko z siostrą
odeszli potem na stronę i mówili z sobą po cichu, a gdy Wszebor się wysunął, ściągnięto
Mszczuja do narady. Kupka ta to się schodziła, to rozchodziła długo w noc, a. gdy Mszczuj
do brata na nocleg powrócił, nie odezwał się do niego słowa i jak stał, rzucił się spocząć,
głowę okrywszy.
Wszebor czuł w nim gniew i nie śmiał mu nawet swojego szczęścia zwiastować.
Rozdział piąty.
Przyszła w tym roku wiosna, gdy się jej chyba jedne spodziewały skowronki, a ludzie w
zimę jeszcze wierzyli, przyszła niespodziana jednej nocy ciemnej, lecąc z południa na
ciepłych wiatru skrzydłach. Wczoraj jeszcze leżały śniegi białe i lśniły się od mrozu pod
zeszkloną skorupą, na rzekach trzaskały lody, obłoki ciężkie, jak wory napchane śnieżnicą,
ciągnęły sinymi szlaki od północy. Kury zapiały niespokojnie, wiatr przypadł gdzieś do ziemi
i usnął; była cisza. Wtem z dala zahuczało, zaszumiało coś, nadbiegał wicher z południa,
wilgotny, zmęczony, gwałtowny; do rana już tajały śniegi czerniejąc, płynęła woda po lodów
skorupie, ziemia odsłaniała się jak oblubienica ze śnieżnych rąbków, skowronek poleciał do
góry, zjawił się bocian wychudły podróżą, a nawet niespokojna jaskółka.
Ci, co zasnęli w zimie, obudzili się przestraszeni strumykami, które mruczały, torując
sobie wszędzie drogi, nurtując zawiane śnieżne kupy; ku południowi czerniały płaty
ogromne, wieczorem lód tylko kruchy gdzieniegdzie się trzymał. Zieleniejące trawy i zboża
wyszły spod zimowego okrycia. W powietrzu czuć było wiosnę, ziemię woniejącą, nabrzmiałe
pączki, ciepły deszcz i parujące wody. Ponad brzegami rzek stały jeziora, na rzekach
piętrzyły się nazajutrz pokruszone lody i uparte ściskały się, broniąc potędze ciepła i słońca.
Ci, co wczoraj w odwilż, nie w wiosnę wierzyli, musieli przyjąć zwycięską. Bocian ją niósł na [ Pobierz całość w formacie PDF ]