[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ximą .
Baza potwierdza odbiór meldunku o starcie z drugiego satelity Trzeciej
oświadczył Snagg. Hiss pyta, czy przetrzepiesz im skórę.
Komu?
Zaśmiał się, po czym powiedział:
Nie poznaję ich. Opublikowali komunikat z naszymi nazwiskami.
Uściskaj ich ode mnie rzuciłem. Powiedz, że się popłakałem. A przy
okazji spytaj, co zrobią z tym pięknym pomnikiem na Evereście? Melduj do-
dałem szybko.
144
Podał mi jeszcze raz apogeum równikowej orbity, na jaką wyszły wszystkie
statki. Tachdar nie wykazywał śladu obecności w rejonie Dziewiątej jakichkol-
wiek sztucznych obiektów. Promieniowanie w normie.
Obejmujesz dowództwo, Snagg. Schodzę z orbity powiedziałem, uru-
chamiając generatory głównego ciągu.
Tak, Al jego głos brzmiał nadal czysto i mocno, pomimo charaktery-
stycznego organowego akordu, jaki wypełnił nie wytłumioną kabinę. Thorns
cię pozdrawia.
Dziękuję mruknąłem. Powiedział jeszcze coś, czego nie dosłyszałem.
Po chwili znowu. Tak, jakby rozmawiał z kimś trzecim.
Ann również oświadczył wreszcie. Prosi, żebyś na siebie uważał.
Nie znam nic bardziej pożytecznego niż dobre rady. Nie wiem doprawdy, co
bym bez nich zrobił.
* * *
Dobra, sprawna rakieta. Ale człowiek był w niej intruzem. Statek dawał to
poznać każdym kolejnym manewrem. Przez najbliższe minuty miałem okazję do-
świadczyć wszystkiego, co musieli znosić piloci pierwszych statków księżyco-
wych. Przeciążenia jak na poligonie, pod koniec ostatniego kursu. Wgniotło mnie
w fotel, na klatce piersiowej spoczął dwustukilowy ciężar, zmętniałbym wzrokiem
nie ogarniałem wskazań czujników, nie było mowy o doprowadzeniu do końca
jakiejkolwiek myśli poza jedną: żeby się to raz nareszcie skończyło. Potrzyma-
ło mnie tak dobre dziesięć minut. Inna rzecz, że startowałem niemal pionowo,
jak z powierzchni lądu. I jednym ciągiem, bez najkrótszej chociażby aklimatyza-
cji etapowej, wszedłem w szybkość podróżną. Zwykle unika się tego w obsza-
rze układu planetarnego. Pełno tam zawsze meteorów, odprysków starych planet
i satelitów, jakichś zabłąkanych asteroidów. I chociaż okolice Alfy były pod tym
względem bez porównania czystsze niż sąsiedztwo naszego słońca, wolałem nie
ryzykować. Wyszedłem wysmukłą parabolą z płaszczyzny ekliptyki, dokładnie
tak, jak przewidziałem w programie lotu. Neuromat Kwarka działał bez zarzu-
tu.
145
* * *
Czwartego dnia osiągnąłem cel pierwszego etapu. Znowu doświadczyłem pio-
nierskich rozkoszy, tym razem w związku z pracą hamownic. Na orbitę wszedłem
jak po sznurku. Wyłączyłem silniki i przeprowadziłem pomiary. Przede wszyst-
kim wysłałem dwie sondy. Minęło trzydzieści minut, pózniej godzina, a automat
w dalszym ciągu rejestrował ich meldunki. Ale też glob, nad którym zawisłem
na wysokości stu dziewięćdziesięciu tysięcy metrów, nie był satelitą Trzeciej. Nie
był również planetą. Wybrałem pierwszy księżyc Czwartej. Głównie dlatego, że
jak wskazywały pomiary i tak w okresie najbliższych stuleci miał wejść w strefę
Roche a. Dawało to pewność, że nie instalowali na nim baz załogowych, najwyżej
jakieś radiolatarnie czy automatyczne instrumenty badawcze.
Pobyłem na orbicie tak długo, ile było trzeba, aby nabrać pewności, że ich
stacje sygnałowe zdążyły mnie wyśledzić i przekazać mieszkańcom systemu wia-
domość o powrocie jednej z ziemskich rakiet. Potem zająłem się miotaczem.
Nie był to duży glob. Mniej więcej sześćdziesiąt razy mniejszy od Luny.
I znacznie starszy. Ale kiedy, odszedłszy na bezpieczną odległość, wystrzeliłem
w niego cały jednorazowy zapas energetyczny wszystkich akceleratorów Kwar-
ka , myślałem, że jestem świadkiem wybuchu supernowej. Martwy od milionów
lat, wysuszony do cna, pozbawiony nawet kraterów satelita przypomniał sobie
wieki gwiazdowej świetności. Rozgorzał jak słońce w straszliwych wybuchach
plazmowej protuberancji, powiększając swoją objętość niemal dziesięciokrotnie.
Piękna śmierć. I szybka. W ciągu najbliższych nie lat, ale dni rozpadnie się jak ze-
schły, wypalony owoc, zdobiąc macierzystą planetę barwnym, jeśli patrzeć z od-
ległości milionów kilometrów, pierścieniem krystalicznych okruchów.
Nie czekając na to, w dosłownym znaczeniu, uwieńczenie własnego dzieła
zniszczenia, przesłałem krótki meldunek Snaggowi i wziąłem bezpośredni kurs [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl fopke.keep.pl
ximą .
Baza potwierdza odbiór meldunku o starcie z drugiego satelity Trzeciej
oświadczył Snagg. Hiss pyta, czy przetrzepiesz im skórę.
Komu?
Zaśmiał się, po czym powiedział:
Nie poznaję ich. Opublikowali komunikat z naszymi nazwiskami.
Uściskaj ich ode mnie rzuciłem. Powiedz, że się popłakałem. A przy
okazji spytaj, co zrobią z tym pięknym pomnikiem na Evereście? Melduj do-
dałem szybko.
144
Podał mi jeszcze raz apogeum równikowej orbity, na jaką wyszły wszystkie
statki. Tachdar nie wykazywał śladu obecności w rejonie Dziewiątej jakichkol-
wiek sztucznych obiektów. Promieniowanie w normie.
Obejmujesz dowództwo, Snagg. Schodzę z orbity powiedziałem, uru-
chamiając generatory głównego ciągu.
Tak, Al jego głos brzmiał nadal czysto i mocno, pomimo charaktery-
stycznego organowego akordu, jaki wypełnił nie wytłumioną kabinę. Thorns
cię pozdrawia.
Dziękuję mruknąłem. Powiedział jeszcze coś, czego nie dosłyszałem.
Po chwili znowu. Tak, jakby rozmawiał z kimś trzecim.
Ann również oświadczył wreszcie. Prosi, żebyś na siebie uważał.
Nie znam nic bardziej pożytecznego niż dobre rady. Nie wiem doprawdy, co
bym bez nich zrobił.
* * *
Dobra, sprawna rakieta. Ale człowiek był w niej intruzem. Statek dawał to
poznać każdym kolejnym manewrem. Przez najbliższe minuty miałem okazję do-
świadczyć wszystkiego, co musieli znosić piloci pierwszych statków księżyco-
wych. Przeciążenia jak na poligonie, pod koniec ostatniego kursu. Wgniotło mnie
w fotel, na klatce piersiowej spoczął dwustukilowy ciężar, zmętniałbym wzrokiem
nie ogarniałem wskazań czujników, nie było mowy o doprowadzeniu do końca
jakiejkolwiek myśli poza jedną: żeby się to raz nareszcie skończyło. Potrzyma-
ło mnie tak dobre dziesięć minut. Inna rzecz, że startowałem niemal pionowo,
jak z powierzchni lądu. I jednym ciągiem, bez najkrótszej chociażby aklimatyza-
cji etapowej, wszedłem w szybkość podróżną. Zwykle unika się tego w obsza-
rze układu planetarnego. Pełno tam zawsze meteorów, odprysków starych planet
i satelitów, jakichś zabłąkanych asteroidów. I chociaż okolice Alfy były pod tym
względem bez porównania czystsze niż sąsiedztwo naszego słońca, wolałem nie
ryzykować. Wyszedłem wysmukłą parabolą z płaszczyzny ekliptyki, dokładnie
tak, jak przewidziałem w programie lotu. Neuromat Kwarka działał bez zarzu-
tu.
145
* * *
Czwartego dnia osiągnąłem cel pierwszego etapu. Znowu doświadczyłem pio-
nierskich rozkoszy, tym razem w związku z pracą hamownic. Na orbitę wszedłem
jak po sznurku. Wyłączyłem silniki i przeprowadziłem pomiary. Przede wszyst-
kim wysłałem dwie sondy. Minęło trzydzieści minut, pózniej godzina, a automat
w dalszym ciągu rejestrował ich meldunki. Ale też glob, nad którym zawisłem
na wysokości stu dziewięćdziesięciu tysięcy metrów, nie był satelitą Trzeciej. Nie
był również planetą. Wybrałem pierwszy księżyc Czwartej. Głównie dlatego, że
jak wskazywały pomiary i tak w okresie najbliższych stuleci miał wejść w strefę
Roche a. Dawało to pewność, że nie instalowali na nim baz załogowych, najwyżej
jakieś radiolatarnie czy automatyczne instrumenty badawcze.
Pobyłem na orbicie tak długo, ile było trzeba, aby nabrać pewności, że ich
stacje sygnałowe zdążyły mnie wyśledzić i przekazać mieszkańcom systemu wia-
domość o powrocie jednej z ziemskich rakiet. Potem zająłem się miotaczem.
Nie był to duży glob. Mniej więcej sześćdziesiąt razy mniejszy od Luny.
I znacznie starszy. Ale kiedy, odszedłszy na bezpieczną odległość, wystrzeliłem
w niego cały jednorazowy zapas energetyczny wszystkich akceleratorów Kwar-
ka , myślałem, że jestem świadkiem wybuchu supernowej. Martwy od milionów
lat, wysuszony do cna, pozbawiony nawet kraterów satelita przypomniał sobie
wieki gwiazdowej świetności. Rozgorzał jak słońce w straszliwych wybuchach
plazmowej protuberancji, powiększając swoją objętość niemal dziesięciokrotnie.
Piękna śmierć. I szybka. W ciągu najbliższych nie lat, ale dni rozpadnie się jak ze-
schły, wypalony owoc, zdobiąc macierzystą planetę barwnym, jeśli patrzeć z od-
ległości milionów kilometrów, pierścieniem krystalicznych okruchów.
Nie czekając na to, w dosłownym znaczeniu, uwieńczenie własnego dzieła
zniszczenia, przesłałem krótki meldunek Snaggowi i wziąłem bezpośredni kurs [ Pobierz całość w formacie PDF ]