[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Proszono, żebyśmy podsłuchiwali, co robią wrogowie w sąsiedztwie, ale odmówiliśmy
wskutek wrodzonej głupoty, pozwalając, by wroga działalność przybrała niesłychane
rozmiary. Widzieliśmy wiele strasznych scen, jak wyrzucanie pana profesora z mieszkania,
które zajął pewien towarzysz, ale najgorsze było to, że później o tym opowiadaliśmy.
Towarzysz Jovo Sikira cierpliwie nam tłumaczył, że nie widzieliśmy tego, co
widzieliśmy, a my upieraliśmy się przy swoim; doprowadziło to do bardzo przykrych
następstw. Nigdy nie mogliśmy pojąć, że jakieś wydarzenia nie rozegrały się, bo nie były
przewidziane, a to wyłącznie z powodu naszych dawniejszych przyzwyczajeń, żeby wszystko
zobaczyć na własne oczy. Towarzysz Javo Sikira uczył nas, że dzieje się tylko to, co jest
pożądane, ale dziadek natychmiast pytał: „Jak to?”, i psui wszystko.
Dawniej myśleliśmy, że siedmioosobowa rodzina warta jest więcej niż pewien miody
porucznik, ranny w rękę, zawieszoną na temblaku, i nie mogliśmy uwierzyć, że ma być
odwrotnie. Mama często widziała, jak w sklepie za żółtymi firankami sprzedaje się biały
chleb dla oficerskich rodzin, a potem wspominała o sąsiadce Darosavic i jej kurewstwie, choć
w gruncie rzeczy nie miało to związku. Nieraz łączyliśmy najważniejsze przejawy rozwoju
historycznego z nieważnym kurewstwem lub hazardem uprawianym w sąsiedztwie, choć nie
było po temu najmniejszych powodów.
Proszono mnie grzecznie, żebym notował wszystko, co mówi Voja Blosza na lekcjach i gdzie
indziej, a ja zapamiętałem tylko błahe słowa, z jakimi zwrócił się do żony kapitana żeglugi
rzecznej: „Chwyć mnie za trzonek od brzucha!”. Tak utkwiły mi w głowie zadania, jakie
stawiał przed nami sekretarz Simo Tepczija, że trzymałem się ich nawet wtedy, kiedy owe
zadania zostały zupełnie zmienione. Pytałem go: „Jak to możliwe, że towarzysz Abas wczoraj
był naszym największym przyjacielem, a dziś jest wrogą świnią?”. Tymczasem w ogóle nie
powinienem był o to pytać. Ciągle tłumaczyłem fakty z życia Lwa Trockiego według wskazań
towarzysza Abasa, choć powiedziano nam wyraźnie i stanowczo: „Ten typ w ogóle nie
istniał!”.
Pamiętaliśmy najgorsze przykłady z naszego i cudzego życia, zamiast pójść na spacer i
zapomnieć o nich na zawsze. Często dopytywaliśmy się o różnych towarzyszy, którzy
przesiadywali u nas w kuchni, później zaś przestali się pojawiać - a nie trzeba się było
dopytywać. Nieraz baliśmy się wielkich zmian, które następowały raptownie, choćby w
związku ze studentami i ich losem - a był to nasz wielki i całkiem niepotrzebny błąd.
Mama często wypowiadała swoje bardzo nieostrożne zdanie: „To też są w końcu ludzie z
krwi i kości”, a później okazywało się w głęboko niesłuszne. Twierdziliśmy, że jest wielu
ludzi równych sobie, a potem dochodziliśmy do wniosku, że to nieprawda — ze względu na
ich rangę, wysokość, obwód głowy, a także sam
mózg. Z czasem zrozumiałem, że trzeba było utworzyć komisję, która by oceniła picie mojego
ojca, szalone odżywki mojego dziadka i okropne wyrażenia mojego wujka, a to
zaniedbaliśmy.
Powinienem był spisać opowiadania mamy o gruźlicy i innych świństwach w naszym domu, a
nie słuchać tego wszystkiego z założonymi rękami. Za nic nie potrafiliśmy zrozumieć, że łysy
towarzysz w kaszkiecie ma być przystojniejszy od Ronalda Colmana na koniu, a wychodziło
na to, że musi tak być, chociaż ciotki nie mogły się z tym zgodzić. Dziwiliśmy się niesłusznie,
gdy jakiś towarzysz oświadczył: „Dzisiaj jest pogoda!”, bo nie mogliśmy pojąć, na czym
polega wielkość tego
oświadczenia.
Towarzysz Jovo Sikira wciąż nas przekonywał, że mówi się „koferencja” i „apoteka”, a my
sprzeczaliśmy się z nim bez sensu i podtykali mu pod nos odpowiednie miejsca w
zatłuszczonym słowniku, który w ogóle już wyszedł z użycia. Namawiano nas do śpiewania
najładniejszych piosenek, ale okazało się, że właśnie umarł jakiś ważny towarzysz, o którym
w ogóle nie słyszeliśmy, i słusznie nas ganiono: „Czemu ryczycie, gdy cały kraj płacze!”.
Sądziliśmy, że towarzysze po prostu nie umierają, ale byliśmy w błędzie.
Najpierw towarzysze prosili mnie, żebym opisał niektóre zdarzenia z życia mojej rodziny, a
potem, kiedy to przeczytali, grozili mi: „Żebyś już nigdy nie brał pióra do ręki!”. Dawniej
spisywałem sobie różne złote myśli mojego dziadka, mojego wujka, a myśli ojca znacznie
mniej. Dziadek znalazł te papiery, pociął je dużym kuchennym nożem i wyniósł do torby na
papier klozetowy. Mama uspokajała dziadka: „Ktoś go musiał podpuścić!”. Dostrzegałem
wiele zjawisk zachodzących dookoła, ale ilekroć chciałem je przedstawić na piśmie, mama
spoglądała na mnie i mówiła: „Nie masz o tym zielonego pojęcia!”.
Bardzo się starałem, żeby moje opisy były jakby wypracowaniami domowymi na dany temat,
ale pojawiały się nowe zdarzenia i wszystko mi się mieszało. Ciągle przychodzili do nas jacyś
ludzie, mówili parę słów, szli i znowu wracali. W domu tymczasem trwały rozmaite
czynności, niektóre często, inne raczej rzadko. Wszystko to trzeba było szczegółowo
rozpoznać i rozróżnić. Dziadek się złościł: „Kto tu coś znaczy w tym wariatkowie!”. Działo
się to wcześniej, a później zaczynało od nowa.
Mama biadała: „Dokąd to będzie trwało?”. Nikt nie wiedział. Na tym polegało nasze życie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl fopke.keep.pl
Proszono, żebyśmy podsłuchiwali, co robią wrogowie w sąsiedztwie, ale odmówiliśmy
wskutek wrodzonej głupoty, pozwalając, by wroga działalność przybrała niesłychane
rozmiary. Widzieliśmy wiele strasznych scen, jak wyrzucanie pana profesora z mieszkania,
które zajął pewien towarzysz, ale najgorsze było to, że później o tym opowiadaliśmy.
Towarzysz Jovo Sikira cierpliwie nam tłumaczył, że nie widzieliśmy tego, co
widzieliśmy, a my upieraliśmy się przy swoim; doprowadziło to do bardzo przykrych
następstw. Nigdy nie mogliśmy pojąć, że jakieś wydarzenia nie rozegrały się, bo nie były
przewidziane, a to wyłącznie z powodu naszych dawniejszych przyzwyczajeń, żeby wszystko
zobaczyć na własne oczy. Towarzysz Javo Sikira uczył nas, że dzieje się tylko to, co jest
pożądane, ale dziadek natychmiast pytał: „Jak to?”, i psui wszystko.
Dawniej myśleliśmy, że siedmioosobowa rodzina warta jest więcej niż pewien miody
porucznik, ranny w rękę, zawieszoną na temblaku, i nie mogliśmy uwierzyć, że ma być
odwrotnie. Mama często widziała, jak w sklepie za żółtymi firankami sprzedaje się biały
chleb dla oficerskich rodzin, a potem wspominała o sąsiadce Darosavic i jej kurewstwie, choć
w gruncie rzeczy nie miało to związku. Nieraz łączyliśmy najważniejsze przejawy rozwoju
historycznego z nieważnym kurewstwem lub hazardem uprawianym w sąsiedztwie, choć nie
było po temu najmniejszych powodów.
Proszono mnie grzecznie, żebym notował wszystko, co mówi Voja Blosza na lekcjach i gdzie
indziej, a ja zapamiętałem tylko błahe słowa, z jakimi zwrócił się do żony kapitana żeglugi
rzecznej: „Chwyć mnie za trzonek od brzucha!”. Tak utkwiły mi w głowie zadania, jakie
stawiał przed nami sekretarz Simo Tepczija, że trzymałem się ich nawet wtedy, kiedy owe
zadania zostały zupełnie zmienione. Pytałem go: „Jak to możliwe, że towarzysz Abas wczoraj
był naszym największym przyjacielem, a dziś jest wrogą świnią?”. Tymczasem w ogóle nie
powinienem był o to pytać. Ciągle tłumaczyłem fakty z życia Lwa Trockiego według wskazań
towarzysza Abasa, choć powiedziano nam wyraźnie i stanowczo: „Ten typ w ogóle nie
istniał!”.
Pamiętaliśmy najgorsze przykłady z naszego i cudzego życia, zamiast pójść na spacer i
zapomnieć o nich na zawsze. Często dopytywaliśmy się o różnych towarzyszy, którzy
przesiadywali u nas w kuchni, później zaś przestali się pojawiać - a nie trzeba się było
dopytywać. Nieraz baliśmy się wielkich zmian, które następowały raptownie, choćby w
związku ze studentami i ich losem - a był to nasz wielki i całkiem niepotrzebny błąd.
Mama często wypowiadała swoje bardzo nieostrożne zdanie: „To też są w końcu ludzie z
krwi i kości”, a później okazywało się w głęboko niesłuszne. Twierdziliśmy, że jest wielu
ludzi równych sobie, a potem dochodziliśmy do wniosku, że to nieprawda — ze względu na
ich rangę, wysokość, obwód głowy, a także sam
mózg. Z czasem zrozumiałem, że trzeba było utworzyć komisję, która by oceniła picie mojego
ojca, szalone odżywki mojego dziadka i okropne wyrażenia mojego wujka, a to
zaniedbaliśmy.
Powinienem był spisać opowiadania mamy o gruźlicy i innych świństwach w naszym domu, a
nie słuchać tego wszystkiego z założonymi rękami. Za nic nie potrafiliśmy zrozumieć, że łysy
towarzysz w kaszkiecie ma być przystojniejszy od Ronalda Colmana na koniu, a wychodziło
na to, że musi tak być, chociaż ciotki nie mogły się z tym zgodzić. Dziwiliśmy się niesłusznie,
gdy jakiś towarzysz oświadczył: „Dzisiaj jest pogoda!”, bo nie mogliśmy pojąć, na czym
polega wielkość tego
oświadczenia.
Towarzysz Jovo Sikira wciąż nas przekonywał, że mówi się „koferencja” i „apoteka”, a my
sprzeczaliśmy się z nim bez sensu i podtykali mu pod nos odpowiednie miejsca w
zatłuszczonym słowniku, który w ogóle już wyszedł z użycia. Namawiano nas do śpiewania
najładniejszych piosenek, ale okazało się, że właśnie umarł jakiś ważny towarzysz, o którym
w ogóle nie słyszeliśmy, i słusznie nas ganiono: „Czemu ryczycie, gdy cały kraj płacze!”.
Sądziliśmy, że towarzysze po prostu nie umierają, ale byliśmy w błędzie.
Najpierw towarzysze prosili mnie, żebym opisał niektóre zdarzenia z życia mojej rodziny, a
potem, kiedy to przeczytali, grozili mi: „Żebyś już nigdy nie brał pióra do ręki!”. Dawniej
spisywałem sobie różne złote myśli mojego dziadka, mojego wujka, a myśli ojca znacznie
mniej. Dziadek znalazł te papiery, pociął je dużym kuchennym nożem i wyniósł do torby na
papier klozetowy. Mama uspokajała dziadka: „Ktoś go musiał podpuścić!”. Dostrzegałem
wiele zjawisk zachodzących dookoła, ale ilekroć chciałem je przedstawić na piśmie, mama
spoglądała na mnie i mówiła: „Nie masz o tym zielonego pojęcia!”.
Bardzo się starałem, żeby moje opisy były jakby wypracowaniami domowymi na dany temat,
ale pojawiały się nowe zdarzenia i wszystko mi się mieszało. Ciągle przychodzili do nas jacyś
ludzie, mówili parę słów, szli i znowu wracali. W domu tymczasem trwały rozmaite
czynności, niektóre często, inne raczej rzadko. Wszystko to trzeba było szczegółowo
rozpoznać i rozróżnić. Dziadek się złościł: „Kto tu coś znaczy w tym wariatkowie!”. Działo
się to wcześniej, a później zaczynało od nowa.
Mama biadała: „Dokąd to będzie trwało?”. Nikt nie wiedział. Na tym polegało nasze życie [ Pobierz całość w formacie PDF ]