[ Pobierz całość w formacie PDF ]
brzeg lodu, lecz za każdym razem, kiedy już udało mi się tego dokonać,
koń cofał się gwałtownie. Starałam się również ciągnąć z całych sił za
uprząż – wszystko jednak nadaremnie. Oboje z Johanem straciliśmy
niemal głowę, a tylko Siwek stał dziwnie spokojnie w tej lodowatej
wodzie. „Polecę do Sømadalen zawołać pomocy, a ty rób tutaj, co
możesz”, powiedziałam do Johana.
Tego zimowego dnia, biegnąc do Sømådalen po ratunek, nie żałowałam
nóg. Nie wcześniej jednak niż dopiero o jedenastej w nocy udało się
ludziom wyciągnąć Siwka z wody. Widząc wreszcie konia na lodzie,
Johan, ja i reszta odetchnęliśmy z ulgą. Lecz kiedy Siwek leżał bezwładnie
i nie dawał znaku życia, ogarnął nas znowu lęk. A więc nie na wiele zdały
się wszystkie starania, bez konia będziemy skazani w Haugsetvolden na
jeszcze większą biedę. Jedynie Martin Langsjøen z Sømådalen nie stracił
nadziei i od razu zabrał się do masażu, koń potrzebował bowiem ciepła, by
nie zesztywnieć zupełnie. A kiedy wydawało się, że nic już nie pomoże,
nastąpiła wielka niespodzianka – Siwek wstał nagle i o własnych siłach
powlókł się ku brzegowi.
Oboje z Johanem odczuwaliśmy długo potem przykre skutki tego
zdarzenia. Po wielogodzinnym chlapaniu się w lodowatej wodzie na
dłoniach porobiły się nam ogromne pęcherze. Mieliśmy poodmrażane
ręce – nasze rękawice były sztywne jak kawałki kory. Johanowi ręce
nie wydobrzały już nigdy całkiem po tym odmrożeniu, a ja na jakiś czas
straciłam czucie w stopach po wielogodzinnym staniu w gumowych
butach, pełnych lodowatej wody. Lecz o takich sprawach nie mówiło
się nigdy w Haugsetvolden, gdy ktoś wspominał tamto zdarzenie na
Orrmuttusjøen. Ja żartowałam tylko na swój sposób, mówiąc, że tamtej
nocy, gdy wyciągaliśmy Siwka z jeziora, przydźwigałam do domu dużo
lodu i dodawałam zawsze, że moje spódnice stały same na podłodze na
kształt beczki!
Jeszcze do niedawna na ścianie spichlerza w Haugsetvolden wisiała
czaszka niedźwiedzia, który sto lat temu zastrzelony został w pobliskich
górach, i Anna często była świadkiem, jak Jo opowiadał o tym.
Wydarzyło się to około świętego Jana. Per Bolstad, młody chłopak z
Rendalen, podążał przez góry do Haugsetvolden, bo tutaj, w Istersjøen,
miał prawo połowu. Wędrował w pojedynkę, i jak to bywało w zwyczaju
ludzi udających się w góry, miał przy sobie strzelbę. Nie zamierzał jednak
polować, cieszył się za to nadzieją na dużą rybę w Istersjøen. Należał do
typu ludzi, którzy kochają samotną włóczęgę po górach – wieczory w
szałasie rybackim, świeżo złowiony pstrąg na śniadanie, oto co ciągnęło
go tutaj na pustkowie.
Koło Pulltjønna, trzy kilometry od Haugsetvolden, zastąpiła mu
nagle drogę niedźwiedzica z dwoma młodymi. Młodzieniec działał
szybko, wiedział bowiem, że nie ma sekundy do stracenia. Od starych,
doświadczonych ludzi słyszał zawsze, że spotkanie niedźwiedzicy z
małymi, to śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie wahając się więc ani przez
chwilę, wycelował i wypalił, po czym natychmiast wziął nogi za pas.
Nie śmiał obejrzeć się nawet, by stwierdzić, czy trafił. Obawiał się, że
jeśli niedźwiedzica była tylko ranna, to w każdej, chwili mógł poczuć jej
pazury na karku.
Co tchu przybiegł do Haugsetvolden i napotkawszy Jo, poprosił
o strzelbę na grubego zwierza. Lecz Jo Haugsetvolden nie posiadał w
tym czasie żadnej strzelby. Wsiedli więc obaj do łodzi i wiosłując około
dwunastu kilometrów przez Istersjøen dotarli do Saeteråsen, gdzie
wreszcie od Andreasa Haugena pożyczyli sztucer.
Jeszcze tego samego dnia obaj przejęci myśliwi z pożyczoną strzelbą
ruszyli w góry, na zachód, w stronę Pulltjønna. Podniecenie minęło jednak
szybko, okazało się bowiem, że niedźwiedzica padła w miejscu, gdzie
Per Bolstad wypalił ze swojej krócicy. Stwierdzili też, że musiała żyć
jeszcze jakiś czas po wystrzale, bo zdążyła usłać sobie z mchu i wrzosów
legowisko, w którym znaleźli ją martwą.
Opowiadając tę historię, Jo Haugsetvolden dodawał zawsze, że tuż
przed ich nadejściem młode były u matki i wyssały resztę pokarmu.
Jo z młodzieńcem oprawili zwierza na miejscu, a mięso znieśli do
Haugsetvolden, czaszkę zaś powiesił Jo na ścianie spichlerza. Wisiała tam
przez blisko sto lat, do chwili gdy Norsk Skogbruksmuseum [1] otrzymało
ją w darze i gdzie przechowywana jest jako pamiątka z czasów, kiedy w
lasach koło Haugsetvolden żyły niedźwiedzie.
Łowienie ryb i udział w polowaniu należały do najbardziej oczywistych
zajęć Anny. Najczęściej przebywała w górach lub na jeziorze razem z
Johanem, zimą jednak wyruszała sama zakładać sidła na pardwy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl fopke.keep.pl
brzeg lodu, lecz za każdym razem, kiedy już udało mi się tego dokonać,
koń cofał się gwałtownie. Starałam się również ciągnąć z całych sił za
uprząż – wszystko jednak nadaremnie. Oboje z Johanem straciliśmy
niemal głowę, a tylko Siwek stał dziwnie spokojnie w tej lodowatej
wodzie. „Polecę do Sømadalen zawołać pomocy, a ty rób tutaj, co
możesz”, powiedziałam do Johana.
Tego zimowego dnia, biegnąc do Sømådalen po ratunek, nie żałowałam
nóg. Nie wcześniej jednak niż dopiero o jedenastej w nocy udało się
ludziom wyciągnąć Siwka z wody. Widząc wreszcie konia na lodzie,
Johan, ja i reszta odetchnęliśmy z ulgą. Lecz kiedy Siwek leżał bezwładnie
i nie dawał znaku życia, ogarnął nas znowu lęk. A więc nie na wiele zdały
się wszystkie starania, bez konia będziemy skazani w Haugsetvolden na
jeszcze większą biedę. Jedynie Martin Langsjøen z Sømådalen nie stracił
nadziei i od razu zabrał się do masażu, koń potrzebował bowiem ciepła, by
nie zesztywnieć zupełnie. A kiedy wydawało się, że nic już nie pomoże,
nastąpiła wielka niespodzianka – Siwek wstał nagle i o własnych siłach
powlókł się ku brzegowi.
Oboje z Johanem odczuwaliśmy długo potem przykre skutki tego
zdarzenia. Po wielogodzinnym chlapaniu się w lodowatej wodzie na
dłoniach porobiły się nam ogromne pęcherze. Mieliśmy poodmrażane
ręce – nasze rękawice były sztywne jak kawałki kory. Johanowi ręce
nie wydobrzały już nigdy całkiem po tym odmrożeniu, a ja na jakiś czas
straciłam czucie w stopach po wielogodzinnym staniu w gumowych
butach, pełnych lodowatej wody. Lecz o takich sprawach nie mówiło
się nigdy w Haugsetvolden, gdy ktoś wspominał tamto zdarzenie na
Orrmuttusjøen. Ja żartowałam tylko na swój sposób, mówiąc, że tamtej
nocy, gdy wyciągaliśmy Siwka z jeziora, przydźwigałam do domu dużo
lodu i dodawałam zawsze, że moje spódnice stały same na podłodze na
kształt beczki!
Jeszcze do niedawna na ścianie spichlerza w Haugsetvolden wisiała
czaszka niedźwiedzia, który sto lat temu zastrzelony został w pobliskich
górach, i Anna często była świadkiem, jak Jo opowiadał o tym.
Wydarzyło się to około świętego Jana. Per Bolstad, młody chłopak z
Rendalen, podążał przez góry do Haugsetvolden, bo tutaj, w Istersjøen,
miał prawo połowu. Wędrował w pojedynkę, i jak to bywało w zwyczaju
ludzi udających się w góry, miał przy sobie strzelbę. Nie zamierzał jednak
polować, cieszył się za to nadzieją na dużą rybę w Istersjøen. Należał do
typu ludzi, którzy kochają samotną włóczęgę po górach – wieczory w
szałasie rybackim, świeżo złowiony pstrąg na śniadanie, oto co ciągnęło
go tutaj na pustkowie.
Koło Pulltjønna, trzy kilometry od Haugsetvolden, zastąpiła mu
nagle drogę niedźwiedzica z dwoma młodymi. Młodzieniec działał
szybko, wiedział bowiem, że nie ma sekundy do stracenia. Od starych,
doświadczonych ludzi słyszał zawsze, że spotkanie niedźwiedzicy z
małymi, to śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie wahając się więc ani przez
chwilę, wycelował i wypalił, po czym natychmiast wziął nogi za pas.
Nie śmiał obejrzeć się nawet, by stwierdzić, czy trafił. Obawiał się, że
jeśli niedźwiedzica była tylko ranna, to w każdej, chwili mógł poczuć jej
pazury na karku.
Co tchu przybiegł do Haugsetvolden i napotkawszy Jo, poprosił
o strzelbę na grubego zwierza. Lecz Jo Haugsetvolden nie posiadał w
tym czasie żadnej strzelby. Wsiedli więc obaj do łodzi i wiosłując około
dwunastu kilometrów przez Istersjøen dotarli do Saeteråsen, gdzie
wreszcie od Andreasa Haugena pożyczyli sztucer.
Jeszcze tego samego dnia obaj przejęci myśliwi z pożyczoną strzelbą
ruszyli w góry, na zachód, w stronę Pulltjønna. Podniecenie minęło jednak
szybko, okazało się bowiem, że niedźwiedzica padła w miejscu, gdzie
Per Bolstad wypalił ze swojej krócicy. Stwierdzili też, że musiała żyć
jeszcze jakiś czas po wystrzale, bo zdążyła usłać sobie z mchu i wrzosów
legowisko, w którym znaleźli ją martwą.
Opowiadając tę historię, Jo Haugsetvolden dodawał zawsze, że tuż
przed ich nadejściem młode były u matki i wyssały resztę pokarmu.
Jo z młodzieńcem oprawili zwierza na miejscu, a mięso znieśli do
Haugsetvolden, czaszkę zaś powiesił Jo na ścianie spichlerza. Wisiała tam
przez blisko sto lat, do chwili gdy Norsk Skogbruksmuseum [1] otrzymało
ją w darze i gdzie przechowywana jest jako pamiątka z czasów, kiedy w
lasach koło Haugsetvolden żyły niedźwiedzie.
Łowienie ryb i udział w polowaniu należały do najbardziej oczywistych
zajęć Anny. Najczęściej przebywała w górach lub na jeziorze razem z
Johanem, zimą jednak wyruszała sama zakładać sidła na pardwy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]