[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Co miał pan na myśli mówiąc Jeden z nich"?  zapytał Marek.
 Dokładnie to, co powiedziałem  wypluł z siebie Gajda.  Jest jednym z nich.
Jednym z bydlaków von dem Bacha. O, teraz nazywa się Okuń, ale mnie nie oszuka.
Nigdy! Czasami nocą słyszę, jak rozmawia przez telefon, i wiem, o czym mówi. Nie
200
rozmawia po polsku! Niech pan zapamięta sobie moje słowa. Jest jednym z nich.
 Proszę nie zwracać uwagi na to, co mówi  wtrąciła zdenerwowana kobieta,
próbując zamknąć drzwi.  Jest stary... podczas wojny stracił całą rodzinę.
 W porządku. Dziękuję za pomoc  oświadczył Marek.
 Jest jednym z nich!  wrzasnął Gajda.  Jeśli szukacie przestępcy, zacznijcie
od niego!
Drzwi zamknęły się z trzaskiem i Marek znalazł się sam w mrocznym korytarzu.
Przez chwilę słyszał jeszcze odgłosy sprzeczki między Gajda i jego opiekunką,
pózniej już tylko fonię telewizora, w końcu zapadła cisza.
Sam dobrze nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. W szkole niezbyt przykładał
się do historii, ale nawet on wiedział, że Erich von dem Bach-Zalewski był
generałem SS, któremu Himmler rozkazał latem tysiąc dziewięćset czterdziestego
czwartego roku stłumić powstanie warszawskie. To właśnie z polecenia von dem
Bacha zabito dziesiątki tysięcy żołnierzy Armii Krajowej oraz osób cywilnych, w
tym kobiet i dzieci. Von dem Bach osobiście nadzorował również zrównanie
Warszawy z ziemią. Kościoły, szpitale, kamienice, hotele  wszystko to kazał
obrócić w perzynę.
Może kobieta miała rację, iż pan Gajda po prostu bajdurzył? Marek zdawał sobie
sprawę z tego, że wielu starych ludzi w wyniku tego, co wydarzyło się podczas
powstania, straciło rozum. Nie jest łatwo zapomnieć o leżących na ulicach
ciałach przyjaciół i sąsiadów, z braku trumien przykrytych tylko gazetami. Nie
zapomina się łatwo postrzelonych przez snajperów i konających w kurzu z upływu
krwi dzieci. Nie zapomina się świstu spadających bomb i huku haubic, które
zamieniały stopniowo miasto w księżycowy krajobraz pokryty lejami po pociskach i
rosnącymi coraz wyżej górami gruzu.
Marek odwrócił się w kierunku windy i nieoczekiwanie ujrzał stojącego w półmroku
klatki schodowej Okunia, który bacznie go obserwował. Zaskoczony zadrżał. Nie
potrafił temu zaradzić. Nie usłyszał nawet, kiedy nadjechała winda.
 Przekazałeś wiadomość?  zapytał Okuń. Jego oczy skrywał mrok.
 Tak, dziękuję.
 To bardzo chory człowiek, ten pan Gajda. Nie należy mu zakłócać spokoju.
Marek bez słowa wyminął starca i ruszył do windy. Kiedy mijał Okunia, stary
człowiek zapytał:
201
 Kim naprawdę jesteś?
 A co to pana obchodzi?
 Możesz być włamywaczem albo tajniakiem. Kimkolwiek.
 Po prostu przekazałem wiadomość, to wszystko.
Okuń spoglądał na Marka wodnistymi oczyma; emanowała od niego wręcz namacalna
wrogość i nieufność. Chłopak przez chwilę patrzył na niego wyzywająco, po czym
nacisnął guzik windy. Drzwi otworzyły się natychmiast i Marek wszedł do kabiny.
 Nie chcę cię tu więcej widzieć, zrozumiano?  zawołał Okuń.
Marek puścił jego słowa mimo uszu i czekał, aż drzwi windy zamkną się
automatycznie. Po chwili dzwig ruszył ociężale na parter. Markowi serce biło tak
mocno, że musiał przycisnąć dłoń do klatki piersiowej. Zamknął oczy i żeby
odzyskać równowagę, zaczął głęboko oddychać.
Hol na parterze w dalszym ciągu spowijała kompletna cisza, ale gdy tylko Marek
wyszedł na ulicę, otoczył go, niczym upragniony i przyjazny deszcz, zgiełk
Koszykowej. Marek stał przez chwilę na skraju chodnika i ciężko łapał powietrze.
Następnie ruszył na północ, w kierunku Alej Jerozolimskich i hotelu Marriott. W
połowie drogi wystąpiły na niego siódme poty. Zdjął skórzaną kurtkę i przerzucił
ją sobie przez ramię.
Rej siedział na zapleczu sklepu spożywczego  Meduza" na Nowogrodzkiej i
obserwował, jak siwowłosa kierowniczka kroi i pakuje wędlinę. Marzył o zapaleniu
papierosa, ale wszędzie wisiały tabliczki z napisem:  Palenie wzbronione".
Pomieszczenie było czyste, schludne, bardzo jasne, a policjant bardziej niż
kiedykolwiek czuł się jak bohater filmu z lat sześćdziesiątych. W odległym kącie
piętrzyły się puszki szynki Krakus i Pęk, konserwowane wiśnie z Hortexu oraz
opakowana w plastikowe torebki surówka z kwaszonej kapusty. Na ścianie wisiał
kalendarz z barwną reprodukcją  Zwiastowania" z krakowskiego kościoła Zwiętej
Elżbiety; szaleństwo pozłacanych aniołów, trąb i nie posiadających się z radości
pasterzy.
Kierowniczka kroiła wędlinę i pakowała ją w polietylenowe torebki. Stała się już
tęgą kobietą, lecz kiedyś musiała być śliczna na swój wyzywający, silny,
charakterystyczny sposób, w jaki tylko polskie dziewczęta potrafią być śliczne.
 Tak naprawdę to nie przyszedłem rozmawiać o Barbarze  przerwał milczenie Rej.
202
Kierowniczka zważyła kolejne ćwierć kilograma wędliny, zapakowała ją i nakleiła
nalepkę z ceną. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fopke.keep.pl