[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wało, że święto Simchas Tora pająki odmawiają Kaddosz...
Czternaście świec w dwu świecznikach spłonęło do koniuszków knotów i gdy zgasły
ostatnie płomyki, świt zajrzał przez szyby. Rebe, odprawiwszy Barana, zaszeleścił kartkami
Talmudu, jak gdyby się wcale od nich nie odrywał. Zaś Baran, z błyszczącymi oczami, jakby
nie miał za sobą nieprzespanej nocy, przeszedł równym krokiem bezludny jeszcze rynek,
uliczki z zasłoniętymi oknami, bramę, i dwadzieścia kilometrów skalistego terenu, dzielącego
go od Martińszczycy.
Rozmyślał nad tymi słowami rabina, które objaśniały, iż jego dar siły w istocie nie jest
darem. Jest właściwością, którą zawdzięcza sam sobie. Wreszcie w pełni zrozumiał to, co
tylko przeczuwał, że pragnienie i wola podtrzymywane latami, wyzwoliły owo zródło mocy
ukrytej w nim samym. Jak daleko by nie sięgał wspomnieniem, odnajdywał w sobie nieusta-
jącą nadzieję, więcej, niezachwianą pewność, że zapanuje nad życiem, tak jak to się stało.
Była więc ta możliwość tak samo wbudowana w przyrodę, jak każde z praw wszech-
świata. A jej uruchomienie, odkrycie jej w sobie i spożytkowanie, wymagało tego co on
właśnie zrobił - nieustępliwego pragnienia. Lecz spożytkowanie... Nie sprostał tej próbie!
Tuż przed samą wioską zszedł z drogi ku plaży. Słońce, wynurzywszy się z niskiej
ławicy chmur leżącej na wschodzie, oświetliło domki spiętrzone na wzgórzu, biały kościół
pod nimi i oliwne gaje na łagodnych stokach. Szedł skrajem przyboju, zamoczywszy buty. Po
nocnej wichurze, niespokojne morze wysyłało daleko pieniste zagony szeleszczące żwirem.
W zakolu otoczonym postrzępionymi skałami, na piaskowej ławicy, leżała kobieta. Ujrzał jej
rękę dziwnie wykręconą i wciśniętą pod ciało, przemoczone ubranie. Na gołych kolanach
osiadły wodorosty przyniesione przez fale, jeden but z oderwaną podeszwą tkwił jeszcze na
stopie, drugi woda zaniosła na pobliski kamień. Przybój toczył do góry i na dół pustą butelkę
po winie, kilka innych walało się dokoła, jedna, nie do końca wypita, stała powyżej, na
męskim kubraku.
Nie dostrzegł nikogo w pobliżu. Nachylił się i poznał Halakę. Twarz miała zmienioną,
opuchniętą od ciosów, pełną sińców podbiegających fioletem i czernią, krwawe rozcięcia na
czole i ramionach. Nie zastanawiał się długo nad tym, kto pobił i zostawił nieprzytomną na
pastwę nocnego przypływu. Od pewnego czasu widział różne rzeczy w najbardziej oczywisty
sposób, jakby miał je w głowie odkąd się zdarzyły. Tak i tutaj, już od pierwszej chwili było
jasne dla niego, że to dzieło Mari%0ńa, ponurego chłopa, uprawiającego oliwki na wzgórzu pod
lasem.
Baran kopnął butelkę, ułożył Halakę na kubraku, zapiął go na wszystkie guziki, tak by
unieruchomić wewnątrz wywichniętą rękę, przyciśniętą do ciała. Nadal nieprzytomną, uniósł
jak dziecko na rękach przed sobą. Przeszedł obok kościoła, zerknął na zamknięte jeszcze
okiennice plebanii, przyjrzał się ciekawie mijającej go Kr%0ńowej, która czyniąc na wyschniętej
piersi rozległy znak krzyża, wypowiedziała na głos swe gorące życzenie:
- Znów się ta dziwka zapiła, bodaj by ją szlag trafił!
Otworzył plecami bramkę oraz drzwi wejściowe, aż wreszcie u stóp schodów zatrzymał
go stary Vujkovi%0ń.
- A dokąd z tą zdzirą?
- Do mojego pokoju - grzecznie objaśnił Baran.
- Tu wszystko jest moje! - Vujkovi%0ń wysunął do przodu szczękę z nieogoloną od tygo-
dnia szczeciną. - Nie będzie mi tu urządzał burdelu!
- Tylko szpital - objaśnił go Baran. - Wezwijcie pogotowie!
Stary Vujkovi%0ń miał jeszcze coś do powiedzenia, ale zrezygnował spojrzawszy w oczy
Barana, obrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami. Chcąc jak najprędzej pozbyć się Halaki
spod własnego dachu, poczłapał do telefonu.
Nieco spózniona Vujkovi%0ń Julita wbiegła za Baranem po schodach ze skubaną kurą
trzymaną za tylne odnóża. Zanim położył Halakę na swym łóżku, jednym jakie zostało w
pokoju, bowiem drugie zostało zabrane dla innych letników, zdołała, cisnąwszy w kąt kurę,
zerwać czystą pościel i odsłonić wysłużony materac.
Lekarz przyjechał z Loainia po czterdziestu minutach. Zaczął od ogólnych oględzin i
wypytania Barana, po czym oparł but Halace pod pachą i szarpnął przedramię. Z głośnym
chrupnięciem kość ramieniowa wskoczyła do stawu. Poszkodowana jęknęła, ale nie otwarła
oczu.
- Rozbierzcie ją! - lekarz skierował polecenie do Vujkovi%0ń Julity, lecz ta, trzymając kurę
z odrąbaną głową, zdawała się nie rozumieć.
- Rozbierzcie ją, do naga! - ponaglił niecierpliwie. - Cofnęła się trzy kroki, a stary Vuj-
kovi%0ń czyhający za drzwiami złapał ją za łokieć i wyciągnął z pokoju. Odpowiedział za żonę:
- Takiej grzech dotykać!
Lekarz wziął się pod boki, nabrał powietrza w płuca, ale nim usta otworzył, Baran
zatrzasnął drzwi Vujkovi%0ńowi przed nosem i przekręcił klucz w zamku, mówiąc:
- Ja to zrobię.
Gdy rozcięcia na czaszce były pozszywane, założone kompresy na stłuczeniach i rany
obandażowane, lekarz otworzył drzwi z klucza i nad głową Vujkovi%0ńa zawołał w dół scho-
dów, do kierowcy czekającego w ogrodzie.
- Vaako, przynieś nosze!
- Po co? - spytał Baran.
- Wezmę ją do szpitala. Co prawda, mogłaby zostać - dodał po krótkim wahaniu - ale
wymaga opieki. Gdyby ktoś z rodziny...
- Jakiej tam rodziny! - wychrypiał Vujkovi%0ń. - Nawet nie wiadomo skąd się takie rodzą!
Zabierać ją w czortu!
- Ona tu zostanie - odezwał się Baran.
- Coo? - Vujkovi%0ń zmierzył go pałającym spojrzeniem, lecz za nim zdążył coś do tego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl fopke.keep.pl
wało, że święto Simchas Tora pająki odmawiają Kaddosz...
Czternaście świec w dwu świecznikach spłonęło do koniuszków knotów i gdy zgasły
ostatnie płomyki, świt zajrzał przez szyby. Rebe, odprawiwszy Barana, zaszeleścił kartkami
Talmudu, jak gdyby się wcale od nich nie odrywał. Zaś Baran, z błyszczącymi oczami, jakby
nie miał za sobą nieprzespanej nocy, przeszedł równym krokiem bezludny jeszcze rynek,
uliczki z zasłoniętymi oknami, bramę, i dwadzieścia kilometrów skalistego terenu, dzielącego
go od Martińszczycy.
Rozmyślał nad tymi słowami rabina, które objaśniały, iż jego dar siły w istocie nie jest
darem. Jest właściwością, którą zawdzięcza sam sobie. Wreszcie w pełni zrozumiał to, co
tylko przeczuwał, że pragnienie i wola podtrzymywane latami, wyzwoliły owo zródło mocy
ukrytej w nim samym. Jak daleko by nie sięgał wspomnieniem, odnajdywał w sobie nieusta-
jącą nadzieję, więcej, niezachwianą pewność, że zapanuje nad życiem, tak jak to się stało.
Była więc ta możliwość tak samo wbudowana w przyrodę, jak każde z praw wszech-
świata. A jej uruchomienie, odkrycie jej w sobie i spożytkowanie, wymagało tego co on
właśnie zrobił - nieustępliwego pragnienia. Lecz spożytkowanie... Nie sprostał tej próbie!
Tuż przed samą wioską zszedł z drogi ku plaży. Słońce, wynurzywszy się z niskiej
ławicy chmur leżącej na wschodzie, oświetliło domki spiętrzone na wzgórzu, biały kościół
pod nimi i oliwne gaje na łagodnych stokach. Szedł skrajem przyboju, zamoczywszy buty. Po
nocnej wichurze, niespokojne morze wysyłało daleko pieniste zagony szeleszczące żwirem.
W zakolu otoczonym postrzępionymi skałami, na piaskowej ławicy, leżała kobieta. Ujrzał jej
rękę dziwnie wykręconą i wciśniętą pod ciało, przemoczone ubranie. Na gołych kolanach
osiadły wodorosty przyniesione przez fale, jeden but z oderwaną podeszwą tkwił jeszcze na
stopie, drugi woda zaniosła na pobliski kamień. Przybój toczył do góry i na dół pustą butelkę
po winie, kilka innych walało się dokoła, jedna, nie do końca wypita, stała powyżej, na
męskim kubraku.
Nie dostrzegł nikogo w pobliżu. Nachylił się i poznał Halakę. Twarz miała zmienioną,
opuchniętą od ciosów, pełną sińców podbiegających fioletem i czernią, krwawe rozcięcia na
czole i ramionach. Nie zastanawiał się długo nad tym, kto pobił i zostawił nieprzytomną na
pastwę nocnego przypływu. Od pewnego czasu widział różne rzeczy w najbardziej oczywisty
sposób, jakby miał je w głowie odkąd się zdarzyły. Tak i tutaj, już od pierwszej chwili było
jasne dla niego, że to dzieło Mari%0ńa, ponurego chłopa, uprawiającego oliwki na wzgórzu pod
lasem.
Baran kopnął butelkę, ułożył Halakę na kubraku, zapiął go na wszystkie guziki, tak by
unieruchomić wewnątrz wywichniętą rękę, przyciśniętą do ciała. Nadal nieprzytomną, uniósł
jak dziecko na rękach przed sobą. Przeszedł obok kościoła, zerknął na zamknięte jeszcze
okiennice plebanii, przyjrzał się ciekawie mijającej go Kr%0ńowej, która czyniąc na wyschniętej
piersi rozległy znak krzyża, wypowiedziała na głos swe gorące życzenie:
- Znów się ta dziwka zapiła, bodaj by ją szlag trafił!
Otworzył plecami bramkę oraz drzwi wejściowe, aż wreszcie u stóp schodów zatrzymał
go stary Vujkovi%0ń.
- A dokąd z tą zdzirą?
- Do mojego pokoju - grzecznie objaśnił Baran.
- Tu wszystko jest moje! - Vujkovi%0ń wysunął do przodu szczękę z nieogoloną od tygo-
dnia szczeciną. - Nie będzie mi tu urządzał burdelu!
- Tylko szpital - objaśnił go Baran. - Wezwijcie pogotowie!
Stary Vujkovi%0ń miał jeszcze coś do powiedzenia, ale zrezygnował spojrzawszy w oczy
Barana, obrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami. Chcąc jak najprędzej pozbyć się Halaki
spod własnego dachu, poczłapał do telefonu.
Nieco spózniona Vujkovi%0ń Julita wbiegła za Baranem po schodach ze skubaną kurą
trzymaną za tylne odnóża. Zanim położył Halakę na swym łóżku, jednym jakie zostało w
pokoju, bowiem drugie zostało zabrane dla innych letników, zdołała, cisnąwszy w kąt kurę,
zerwać czystą pościel i odsłonić wysłużony materac.
Lekarz przyjechał z Loainia po czterdziestu minutach. Zaczął od ogólnych oględzin i
wypytania Barana, po czym oparł but Halace pod pachą i szarpnął przedramię. Z głośnym
chrupnięciem kość ramieniowa wskoczyła do stawu. Poszkodowana jęknęła, ale nie otwarła
oczu.
- Rozbierzcie ją! - lekarz skierował polecenie do Vujkovi%0ń Julity, lecz ta, trzymając kurę
z odrąbaną głową, zdawała się nie rozumieć.
- Rozbierzcie ją, do naga! - ponaglił niecierpliwie. - Cofnęła się trzy kroki, a stary Vuj-
kovi%0ń czyhający za drzwiami złapał ją za łokieć i wyciągnął z pokoju. Odpowiedział za żonę:
- Takiej grzech dotykać!
Lekarz wziął się pod boki, nabrał powietrza w płuca, ale nim usta otworzył, Baran
zatrzasnął drzwi Vujkovi%0ńowi przed nosem i przekręcił klucz w zamku, mówiąc:
- Ja to zrobię.
Gdy rozcięcia na czaszce były pozszywane, założone kompresy na stłuczeniach i rany
obandażowane, lekarz otworzył drzwi z klucza i nad głową Vujkovi%0ńa zawołał w dół scho-
dów, do kierowcy czekającego w ogrodzie.
- Vaako, przynieś nosze!
- Po co? - spytał Baran.
- Wezmę ją do szpitala. Co prawda, mogłaby zostać - dodał po krótkim wahaniu - ale
wymaga opieki. Gdyby ktoś z rodziny...
- Jakiej tam rodziny! - wychrypiał Vujkovi%0ń. - Nawet nie wiadomo skąd się takie rodzą!
Zabierać ją w czortu!
- Ona tu zostanie - odezwał się Baran.
- Coo? - Vujkovi%0ń zmierzył go pałającym spojrzeniem, lecz za nim zdążył coś do tego [ Pobierz całość w formacie PDF ]