[ Pobierz całość w formacie PDF ]

umarł. Hallucini całymi piersiami używał swego tryumfu, uśmiechał się
tajemniczo, a przy tym częstował mię ze znawstwem wytrawnego
smakosza. Istotnie, przy nędzy zewsząd wyglądającej nie mogłem się
wydziwić zbytkowności jedzenia: był zimny pasztet ze zwierzyny, parę
butelek wybornego wina, jakieś sery, jakieś konfekta* [konfekta 
cukierki.] wykwintne. Po sutym posiłku dobył fajki i paradny sułtański
tytuń; kilka nocnych godzin przesiedzieliśmy kurząc i gadając, a było o
czym! Z całego dnia badań professor wyciągał ostateczny wniosek, że
testament nie został skradzionym, gdyż we wszystkich obrazach, co się
przed nami przesunęły, nie widzieliśmy, ażeby ktokolwiek dobierał się do
biurka ani plądrował po mieszkaniu,  chyba, dodawał,  że go jeszcze za
życia testatora podchwycono. To zobaczymy jutro.
Jak tylko rozwidniało, otworzył skrzynkę, coś do niej dosypywał, coś
dolewał, nakręcił przyrząd; ja się rzuciłem do okienka i znów stanął
przede mną ukochany pokój.
Cały ten dzień przeżyłem z moim opiekunem, widziałem go zdrowym,
wesołym, studiowałem jego życie domowe przez ciąg ostatnich tygodni,
jakie na tym świecie przebył. Tak, w jednym dniu przelecieliśmy całe
tygodnie; od naszej woli zależało skracanie albo rozszerzanie czasu; w
chwilach ważnych professor zwalniał bieg sprężyny, wtedy obrazy
przesuwały się z wolna, trwały długo, może nawet dłużej niż w rze-
czywistości. Ale było wiele godzin nie przedstawiających nic a nic
ciekawego; na przykład ile razy gospodarz wyszedł na miasto, pokój
przez kilka godzin stał pustkami; ile razy słońce wschodziło,
popędzaliśmy bieg machiny co żywo, aby prędzej noc przeskoczyć i
doczekać dnia poprzedzającego. Te wschody i zachody słońca liczyłem
starannie, dzięki czemu łatwo mogłem wiedzieć, w jakim dniu
przeszłości się znajduję. Z kolei przedstawił się dzień, w którym był
pisany ostatni list do mnie; rzeczywiście, widziałem, jak starzec pisał, a
że to było do mnie, o tym nie mogłem wątpić, bo na ćwiartce dostrzegłem
tenże sam deseń i też samą dewizę, jakie z szacownym listem jeszcze
dotąd miałem w kieszeni. Nikt nie może sobie wyobrazić, jak jest
wzruszającym widok drogiej osoby tak wskrzeszonej w swoich
najdrobniejszych czynnościach, a zwłaszcza też w chwilach, kiedy
myślała o nas i zajmowała się nami! Widziałem, jak co wieczór się
rozbierał i długo w łóżku czytał, jak się gorąco modlił, jak się schodzili
do niego
starzy znajomi, których z wykrzykiem poznawałem, jak co rano szedł do
zwierciadła dla zawiązania krawatu; ach! kiedy patrzył w lustro, mnie się
zdawało, że on patrzy na mnie... wtedy łkanie ściskało mi piersi i
mówiłem do Halluciniego:  Ach! ja na miejscu pana objawiłbym całemu
światu moje odkrycie. Ileż rozkoszy dla tęskniących, ileż pociech dla
osieroconych! A mój professor uśmiechał się jakimś uśmiechem, który
mi nie trafiał do serca.
Według wszelkich obrachowań zbliżaliśmy się już do chwili, w której
musiał być pisany testament, bo list wyraznie mówił:  W tych czasach
byłem niezdrów... Ale znowu nas wieczór zaskoczył i musieliśmy
najważniejsze widowisko odłożyć do jutra. Już też i okropne znużenie
odejmowało nam przytomność, teraz potrzebniejszą niż kiedykolwiek.
Mój towarzysz posłał po ciepłą strawę, ja rzuciłem się na starą sofę i sen
kamienny mię zmorzył.
Pamiętam, że kiedy promień słońca prosto bijący w oczy obudził mię
rano, długo nie mogłem zrozumieć, gdzie jestem i co się ze mną dzieje,
bo też istotnie wszystko, co zaszło od mego powrotu z zagranicy,
wyglądało na ciężką zmorę, a te dwa dni ostatnie na sen zaczarowany.
Ale już professor nakręcał przyrząd. Przyłożyłem oko do otworu,
spostrzegłem zmiany w postaci i w zwyczajach mego opiekuna;
widocznie był niezdrów; rano się nie ubierał, cały dzień chodził w
szlafroku; widzieliśmy, jak zażywał lekarstwa.
Nagle professor krzyknął:  Oho! oto coś ciekawego! Szybkim rzutem
zatrzymał bieg sprężyny, ruch obrazów także się zatrzymał w zwierciedle i
ostatni obraz pozostał nieruchomy.
Co przedstawiał, tego nikt by się nie domyślił, choćby sto lat myślał...
Nieboszczyk stał przy biurku; przed nim była szeroko wysunięta
środkowa szuflada; jedną ręką trzymał papier zapieczętowany, drugą
przyciskał maleńką lwią główkę znajdującą się między brązami, a pod
tym naciśnięciem dno szufladki odskakiwało.
Hallucini krzyknął:  Podwójne dno! Podwójne dno! Chodzmy
sprawdzić!
Rzuciliśmy się do biurka, drżącą ręką wyciągnąłem ową szufladkę,
którą dawniej sto razy na próżno wyciągałem, naciskam lwią główkę,
wystawcie sobie... rzeczywiście, fałszywe dno odskakuje, a na drugim,
prawdziwym dnie spostrzegamy świeżuchną, nietkniętą kopertę z
podpisem: Do rąk Cezarego po mojej śmierci.
Gdyby nie zwierciadlane objawienie, byłby ten papier leżał tam do
skończenia świata, bo skrytka była wykonana z misternością, jaką się
spotyka tylko w meblach z osiemnastego wieku, z owych czasów
Regencji, Masonów i Cagliostrów, kiedy ludzie mieli tyle sekretów do
przechowywania. Była szeroka na całą szerokość szufladki, ale bardzo
płaska i wybornie dopasowana. Nikt o niej nie wiedział oprócz nie-
boszczyka. Miał on na pewno zamiar mnie jednemu ją odkryć, bo nic
innego nie mogły znaczyć te dziwne wyrazy listu, które wówczas dopiero
stały się dla mnie jasnymi: Testament schowałem do biurka, pokażę ci,
jak wrócisz. Zmierć niespodziana wszystko pomieszała.
Ujrzawszy błogosławiony papier, rzuciłem się Halluciniemu na szyję,
ściskałem go, nazywając moim wybawicielem,
wyznając, że do śmierci nie potrafię mu się odsłużyć.
Nie odpowiedział mi uściskiem tak szczerym, na jaki zasługiwało moje
głębokie rozczulenie, odepchnął mię nawet lekko i z sardonicznym
uśmiechem wyrzekł:  Dobrze... zobaczymy, jak długo potrwa ta
wdzięczność.
Do żywego tknięty, zawołałem:  Tak, zobaczymy! Przyjmuję
wyzwanie.
W takiej chwili trudno było się na niego obrażać, ale uczułem ze
smutkiem, że to jakieś serce, do którego się nie dopukam, wyższe od serc
zwykłych, a może niższe? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fopke.keep.pl