[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jak powrócę znajdzie się niezawodnie jakiś szczep, który mnie poprosi, bym został ich wodzem.
– Mój brat jest nie tylko mądry, ale i mężny. Serce jego to serce dobrego człowieka. Nie
chcesz mnie zasmucać, więc moje życie od dzisiaj będzie należało do ciebie, aż do mego ostat-
niego tchnienia.
Uścisnęli się znowu serdecznie i szczerze.
Po jakimś czasie spytał znowu Niedźwiedzie Serce:
– Jak odszedłem żyła jeszcze moja matka. Była to najlepsza matka w całej krainie i na
wszystkich błoniach czerwonoskórych.
– Mówisz prawdę. Ja już dużo matek widziałem, ale żadnej jeszcze takiej jak ona.
– Więc i ona poszła do wielkiego ducha?
– Nie.
Niedźwiedzie Serce, ów wielki wódz Apaczów klasnął w ręce jak ucieszony dzieciak pytając:
– Żyje jeszcze?
– Żyje.
– Ta wiadomość jest więcej warta niż wszystko co mógłbyś mi dać.
– Więcej od godności wodza?
– O więcej, o wiele więcej.
Oczy znowu mu zaszły łzami. Klęknął i wzniósł ręce do góry mówiąc:
– O wielki Manithou! Łaskawy wielki duchu! Dziękuję, że zachowałeś tę, która mi dała życie
i serce. Kiedy odchodziłem od was liczyła pięć razy po dziesięć zim.
– Teraz liczy sześć razy po dziesięć i sześć – odpowiedział Niedźwiedzie Oko.
– Jaka jest siła jej ciała?
– Ciało jest silne i duch jasny, ale oczy ciemne.
– Niedowidzi dobrze?
– Nie może widzieć światła słońca.
– O Manithou. Ona jest ślepa? – spytał Niedźwiedzie Serce z bólem.
– Tak.
– Od jakiego czasu?
– Od dwóch zim i jednego lata.
– Kto jest winien, że jej światło zostało zabrane?
– Zły duch dmuchnął na nią i rozciągnął skórę na jej oczy.
– Co powiada na to wróżbita?
– Dawał jej wiele środków. Gotował słodkie i gorzkie napoje, nakładał zioła i korzenie, ale zły
duch nie dał się przekupić.
– Nie składaliście ofiar?
– O, nawet bardzo dużo, ale nie pomogły.
– Ja znam jeden środek, który jej może pomóc.
– Jaki, mój bracie?
– Mam białego przyjaciela, a ten jest wielkim człowiekiem medycyny i wróżbitą.
– Biała twarz? Zły duch nie ucieka przed białą twarzą.
– Uff! Ta biała twarz jest więcej warta niż dziesięciu czerwonych wodzów.
Niedźwiedzie Oko patrzył na niego ze zdziwieniem. Takie słowa w ustach wodza Apaczów,
dlatego zapytał:
86
– Mój brat chce ze mną żartować?
– Nie. Ta biała twarz przywróciła już wielu ślepym światło dnia.
– Jak się nazywa ten człowiek?
– Sternau.
– To obce, nieznane nazwisko. Ten mąż będzie jak źdźbło trawy w sawannie, a tych jest mi-
liony.
– Znasz ty imię Matava-se!
– Księcia Skał? Kto by go nie znał. To największa blada twarz w górach i na prerii.
– Ten Książę Skał wśród swojego ludu nazywa się Sternau.
– Uff! Książę Skał jest twoim przyjacielem? – pytał Niedźwiedzie Oko z radosnym zdziwie-
niem.
– Tak.
– Gdzie on jest?
– Tutaj.
– Tutaj w forcie Guadalupe?
– Tak.
– Co tutaj robi?
– Dowodził obroną fortu.
– Zobaczę go?
– Tak.
– Kiedy przybył do fortu?
– Dzisiaj o czwartej części słońca.
– Ma wielu wojowników ze sobą?
– Nie, ale ci co są przy nim, wszyscy są sławni.
– Jak się nazywają?
Lekki uśmiech przemknął po twarzy Indianina:
– Nazywają się Shosh-in-liett.
– Shosh-in-liett? Niedźwiedzie Serce? Ty sam z nim przyszedłeś?
– Tak. Z nim byłem razem przez tych szesnaście zim.
– Gdzie?
– Na jednej wyspie pośrodku wielkiej wody. Opowiem ci to jeszcze. Następnie jest przy nim
Piorunowy Grot i Bawole Czoło.
– To bardzo sławni wojownicy.
– I jeszcze inni są przy nim. Wszystkich zobaczysz. Otóż on jest wodzem wszelkich chorób.
Ma mały nóż, którym wycina w ślepym oku dziurę, tak, że światło słońca może znowu do niego
wejść.
Niedźwiedzie Oko potrząsnął głową z niedowierzaniem mówiąc:
– Brat powinien bratu mówić prawdę.
– Ja ją też mówię.
– Widziałeś to sam?
– Nie, ale słyszałem o tym.
– Okłamali cię.
– Ten człowiek, który mi to powiedział, widział to sam lub słyszał od drugiego, który to wi-
dział.
– Ja jednak nie wierzę.
– Będziesz wierzył, jak zobaczysz.
– Jakże mogę zobaczyć?
87
– Mówię ci, że zobaczysz.
– Kiedy?
– Wkrótce. Poproszę Księcia Skał, by pojechał do wigwamu Apaczów i aby mojej matce
przywrócił wzrok.
– Zrobi to?
– Zrobi.
– To chodźmy zaraz do niego.
– Dobrze, chodź ze mną. Matka ucieszy się powrotem Niedźwiedziego Serca, bo ten przypro-
wadzi do niej człowieka, który ją uzdrowi.
Twarz jego zabłysła na myśl, że wkrótce ujrzy swą matkę. Już chciał spieszyć zapominając o
wszystkim.
– Czekaj! – zawołał Niedźwiedzie Oko. – My się obmyliśmy.
– Uff! – odrzekł Niedźwiedzie Serce.
Poszedł do siodła i wyciągnął z niego małe naczynia służące do przechowywania farb, które
ma każdy Indianin podczas wojny ze sobą. Niedźwiedzie Oko uczynił to samo. Wyjęli pędzle i
poczęli się wzajemnie malować. Ukończywszy, spoglądali jeden na drugiego. Widać było z ich
zadowolonych min, że dzieło się udało.
Dosiedli koni, skierowali je najpierw do prezydenta Juareza, który stał w centrum pola wali i
oglądał trupy. Indianie byli zajęci znoszeniem ciał swoich zabitych. Wieczorem mieli opłakiwać
poległych. Trupy Francuzów zostały już powrzucane do rzeki.
– Dobre żniwo zebrał dzisiaj tomahawk Apaczów.
– Uff! – odezwał się Niedźwiedzie Oko. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fopke.keep.pl