[ Pobierz całość w formacie PDF ]
granatowego nieba w odległości pchnięcia włócznią ujrzał ciemniejszą plamę w kształcie
człowieka. Mężczyzna miał na sobie łachmany rozbójnika i równie bujne jak oni włosy oraz
brodę, ale przy pasie zwisały miecz i sztylet o srebrnych rękojeściach. Zbyt próżny i dumny
ze swej broni, żeby zaczernić ją przed nocną wyprawą. Pozostali nie odczują jego braku,
pomyślał Conan.
Mężczyzna obrócił się w ostatniej chwili, by ujrzeć, jak nadchodzi jego śmierć,
przybrawszy kształt potężnej, ciemnej postaci. W mgnieniu oka ogromna pięść uderzyła go w
brzuch, a ramię jak gigantyczny wąż zamknęło się wokół szyi. Mężczyzna stracił
przytomność, zanim napastnik zdążył powalić go na ziemię.
Conan przykucnął i ściągnął z mężczyzny ubranie. Potem Bethina zaciągnęła
nieprzytomnego do rowu i skrępowała mu dłonie oraz stopy kawałkami jego łachmanów. W
tym czasie Cymmerianin zajął miejsce swojej ofiary. Uczyniwszy to, wyciągnął rękę w dół i
dotknął czoła Bethiny. Wydało mu się, że usłyszał lekki stłumiony chichot, i przysiągł sobie,
iż dotknie wielu innych miejsc, nie tylko czoła, gdy tylko będzie ku temu czas i sposobność.
U tej dziewczyny serce i rozum szły w parze z wyglądem!
Ogniska w obozie powoli dogasały. Nie było już potrzeby wypalania brakującego nawozu,
by kontynuować przedstawienie. Blask gwiazd zmętniał i niebo z wolna zaciągnęło się mgłą.
Kolejna burza piaskowa? Conan miał nadzieję, że jednak nie. Poruszanie się po omacku w
obliczu wroga o wiele bardziej niebezpiecznego od strażników Bethiny zdecydowanie nie
należało do przyjemności.
Nocną ciszę zakłócił kolejny dzwięk. Tym razem był to odgłos kroków wielu ludzi. Starali
się iść tak cicho, że mogliby podejść niemal każdego, ale nie Cymmerianina. Naliczył
przeszło dwadzieścia ciemno odzianych zakapturzonych postaci, uzbrojonych w łuki i
miecze. Po chwili usłyszał jeszcze, dochodzące z dość odległego miejsca, parsknięcie konia.
Rozbójnicy sami rozdzielili swe siły. Niewątpliwie niektórzy mieli popędzić naprzód i
zaskoczyć obóz oraz posiać w nim panikę. Wtedy nadjechaliby ich konni towarzysze, aby
zakończyć dzieło, uprowadzając Turańczykom konie oraz biorąc łupy i jeńców. Ocalałe
Zielone Płaszcze miałyby niewielkie szansę na pościg, a nawet na przeżycie kolejnego starcia
z najsłabszym nawet przeciwnikiem.
Nawet wojownik o doświadczeniu mniejszym niż Conan nie miałby wątpliwości, że
rozbójnicy nie zdołali sami ułożyć takiego planu. Za rozkazami, jakie wykonywali rabusie,
krył się dowódca przebiegły i rozważny.
W obozie wciąż było cicho. Conan zaklął szpetnie. O ile wcześniej dałby wiele za to, żeby
móc przekazać do obozu prośbę o spokój, by mógł usłyszeć zbliżających się nieprzyjaciół, tak
teraz równie chętnie wysłałby wiadomość, prosząc, by tańczyli i śpiewali, byle tylko nie
wzbudzić w rozbójnikach podejrzenia, iż zostali wykryci.
Kolejne parsknięcie rozległo się bliżej. Conan obrócił głowę w kierunku, z którego dotarło.
Rozbójnicy dosiadający koni zbliżali się, przecinając wyschnięte koryto strumienia. Sądzili,
że całkowicie ich osłania, ale niższa część brzegu pozwoliła oczom Conana wyłuskać ich z
ciemności. Wcześniej, zanim jeszcze zapadła noc, Conan spenetrował spory obszar wokół
obozu, szeroki na kilka strzałów z łuku. Zauważył wówczas, że wyschnięte łożysko kończyło
się zwężeniem i w tym miejscu garstka ludzi mogła zatrzymać cały oddział. Najchętniej
udałby się tam sam, wiedział jednak, iż w przypadku bitwy toczonej nocą znalezienie siew
miejscu, w którym nikt się tego nie spodziewa, jest najłatwiejszym sposobem, by zostać
zabitym przez własnych towarzyszy.
Odwrócił głowę w drugą stronę i znowu z jego ust posypały się przekleństwa. Dostrzegł
inny oddział rabusiów, poruszający się cicho jak ruchoma wydma. Podążali prosto ku
zwężeniu, a więc teraz nawet jego miecz nie zagrodziłby jezdzcom drogi.
Przekazał rękoma znaki sześciu Afghuli czuwającym na swoich posterunkach. Plan
zakładał, że na tyły wroga uderzą wszystkie trzy wysunięte grupy. Jednak ludzie rozlokowani
bliżej klifu nie mogli już poruszać się dostatecznie szybko nie ryzykując, iż usłyszą ich lub
zobaczą, a na koniec przygwożdżą do ziemi w odkrytym terenie łucznicy przeciwnika. W tej
sytuacji powinni wycofać się do obozu i zasilić szeregi obrońców. Zatem atak na tyły
nieprzyjaciela będą musieli przeprowadzić Conan wraz z sześcioma Afghuli. Ci ostatni,
nawykli do walki w ciemności, byli przeciwnikami, których nikt nie powinien lekceważyć.
Conan miał nadzieję, że zdołają uchronić Bethinę, choć jeśli uprze się, by za wszelką cenę
pojmać jeńca, zadanie to będzie bardzo trudne.
Cymmerianin nie zwykł powstrzymywać przed wzięciem udziału w walce kobiet, które
wdawały się w nią z własnej woli. Niemniej Ekinari nie będą mu wdzięczni, jeśli pozwoli
Bethinie walczyć, ale nie zapewni jej bezpieczeństwa. Mogliby wówczas stać się zagrożeniem
dla wyprawy lub pokoju z Turanem, a już na pewno byliby zagrożeniem dla Khezala.
Przyszło mu do głowy, że nie trzeba się zadawać z lichwiarzami, by w pewnym momencie
odkryć, iż jest się dłużnym zbyt wiele zbyt wielu ludziom.
Tymczasem za plecami Conana przemknęli Afghuli. Poruszali się niemal bezszelestnie.
Dotrzymywała im kroku Bethina, idąc równie cicho.
Jii& ha!!! wojenny okrzyk przeszył ciemności nocy, ale to nie Cymmerianin ani
żaden z jego towarzyszy zaalarmował skradających się rozbójników.
Conan ujrzał przed sobą migoczące roztańczone cienie, gdy kilku nieprzyjaciół obróciło
się w jego stronę, aby odeprzeć atak na swoje tyły. Pozostali rzucili się do przodu, mając
nadzieję, że gdy dotrą do obozu, zastaną tam zaspanych, pijanych i usiłujących wyplątać się z
koców ludzi. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl fopke.keep.pl
granatowego nieba w odległości pchnięcia włócznią ujrzał ciemniejszą plamę w kształcie
człowieka. Mężczyzna miał na sobie łachmany rozbójnika i równie bujne jak oni włosy oraz
brodę, ale przy pasie zwisały miecz i sztylet o srebrnych rękojeściach. Zbyt próżny i dumny
ze swej broni, żeby zaczernić ją przed nocną wyprawą. Pozostali nie odczują jego braku,
pomyślał Conan.
Mężczyzna obrócił się w ostatniej chwili, by ujrzeć, jak nadchodzi jego śmierć,
przybrawszy kształt potężnej, ciemnej postaci. W mgnieniu oka ogromna pięść uderzyła go w
brzuch, a ramię jak gigantyczny wąż zamknęło się wokół szyi. Mężczyzna stracił
przytomność, zanim napastnik zdążył powalić go na ziemię.
Conan przykucnął i ściągnął z mężczyzny ubranie. Potem Bethina zaciągnęła
nieprzytomnego do rowu i skrępowała mu dłonie oraz stopy kawałkami jego łachmanów. W
tym czasie Cymmerianin zajął miejsce swojej ofiary. Uczyniwszy to, wyciągnął rękę w dół i
dotknął czoła Bethiny. Wydało mu się, że usłyszał lekki stłumiony chichot, i przysiągł sobie,
iż dotknie wielu innych miejsc, nie tylko czoła, gdy tylko będzie ku temu czas i sposobność.
U tej dziewczyny serce i rozum szły w parze z wyglądem!
Ogniska w obozie powoli dogasały. Nie było już potrzeby wypalania brakującego nawozu,
by kontynuować przedstawienie. Blask gwiazd zmętniał i niebo z wolna zaciągnęło się mgłą.
Kolejna burza piaskowa? Conan miał nadzieję, że jednak nie. Poruszanie się po omacku w
obliczu wroga o wiele bardziej niebezpiecznego od strażników Bethiny zdecydowanie nie
należało do przyjemności.
Nocną ciszę zakłócił kolejny dzwięk. Tym razem był to odgłos kroków wielu ludzi. Starali
się iść tak cicho, że mogliby podejść niemal każdego, ale nie Cymmerianina. Naliczył
przeszło dwadzieścia ciemno odzianych zakapturzonych postaci, uzbrojonych w łuki i
miecze. Po chwili usłyszał jeszcze, dochodzące z dość odległego miejsca, parsknięcie konia.
Rozbójnicy sami rozdzielili swe siły. Niewątpliwie niektórzy mieli popędzić naprzód i
zaskoczyć obóz oraz posiać w nim panikę. Wtedy nadjechaliby ich konni towarzysze, aby
zakończyć dzieło, uprowadzając Turańczykom konie oraz biorąc łupy i jeńców. Ocalałe
Zielone Płaszcze miałyby niewielkie szansę na pościg, a nawet na przeżycie kolejnego starcia
z najsłabszym nawet przeciwnikiem.
Nawet wojownik o doświadczeniu mniejszym niż Conan nie miałby wątpliwości, że
rozbójnicy nie zdołali sami ułożyć takiego planu. Za rozkazami, jakie wykonywali rabusie,
krył się dowódca przebiegły i rozważny.
W obozie wciąż było cicho. Conan zaklął szpetnie. O ile wcześniej dałby wiele za to, żeby
móc przekazać do obozu prośbę o spokój, by mógł usłyszeć zbliżających się nieprzyjaciół, tak
teraz równie chętnie wysłałby wiadomość, prosząc, by tańczyli i śpiewali, byle tylko nie
wzbudzić w rozbójnikach podejrzenia, iż zostali wykryci.
Kolejne parsknięcie rozległo się bliżej. Conan obrócił głowę w kierunku, z którego dotarło.
Rozbójnicy dosiadający koni zbliżali się, przecinając wyschnięte koryto strumienia. Sądzili,
że całkowicie ich osłania, ale niższa część brzegu pozwoliła oczom Conana wyłuskać ich z
ciemności. Wcześniej, zanim jeszcze zapadła noc, Conan spenetrował spory obszar wokół
obozu, szeroki na kilka strzałów z łuku. Zauważył wówczas, że wyschnięte łożysko kończyło
się zwężeniem i w tym miejscu garstka ludzi mogła zatrzymać cały oddział. Najchętniej
udałby się tam sam, wiedział jednak, iż w przypadku bitwy toczonej nocą znalezienie siew
miejscu, w którym nikt się tego nie spodziewa, jest najłatwiejszym sposobem, by zostać
zabitym przez własnych towarzyszy.
Odwrócił głowę w drugą stronę i znowu z jego ust posypały się przekleństwa. Dostrzegł
inny oddział rabusiów, poruszający się cicho jak ruchoma wydma. Podążali prosto ku
zwężeniu, a więc teraz nawet jego miecz nie zagrodziłby jezdzcom drogi.
Przekazał rękoma znaki sześciu Afghuli czuwającym na swoich posterunkach. Plan
zakładał, że na tyły wroga uderzą wszystkie trzy wysunięte grupy. Jednak ludzie rozlokowani
bliżej klifu nie mogli już poruszać się dostatecznie szybko nie ryzykując, iż usłyszą ich lub
zobaczą, a na koniec przygwożdżą do ziemi w odkrytym terenie łucznicy przeciwnika. W tej
sytuacji powinni wycofać się do obozu i zasilić szeregi obrońców. Zatem atak na tyły
nieprzyjaciela będą musieli przeprowadzić Conan wraz z sześcioma Afghuli. Ci ostatni,
nawykli do walki w ciemności, byli przeciwnikami, których nikt nie powinien lekceważyć.
Conan miał nadzieję, że zdołają uchronić Bethinę, choć jeśli uprze się, by za wszelką cenę
pojmać jeńca, zadanie to będzie bardzo trudne.
Cymmerianin nie zwykł powstrzymywać przed wzięciem udziału w walce kobiet, które
wdawały się w nią z własnej woli. Niemniej Ekinari nie będą mu wdzięczni, jeśli pozwoli
Bethinie walczyć, ale nie zapewni jej bezpieczeństwa. Mogliby wówczas stać się zagrożeniem
dla wyprawy lub pokoju z Turanem, a już na pewno byliby zagrożeniem dla Khezala.
Przyszło mu do głowy, że nie trzeba się zadawać z lichwiarzami, by w pewnym momencie
odkryć, iż jest się dłużnym zbyt wiele zbyt wielu ludziom.
Tymczasem za plecami Conana przemknęli Afghuli. Poruszali się niemal bezszelestnie.
Dotrzymywała im kroku Bethina, idąc równie cicho.
Jii& ha!!! wojenny okrzyk przeszył ciemności nocy, ale to nie Cymmerianin ani
żaden z jego towarzyszy zaalarmował skradających się rozbójników.
Conan ujrzał przed sobą migoczące roztańczone cienie, gdy kilku nieprzyjaciół obróciło
się w jego stronę, aby odeprzeć atak na swoje tyły. Pozostali rzucili się do przodu, mając
nadzieję, że gdy dotrą do obozu, zastaną tam zaspanych, pijanych i usiłujących wyplątać się z
koców ludzi. [ Pobierz całość w formacie PDF ]