[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jego są nieobliczalne i bezplanowe. Wynurza się nieoczekiwanie po to tylko, aby wywrócić
straszliwego kozła i znowu zniknąć. Aódkę uważa za nieprzyjaciela i niewątpliwie zatopiłby ją,
gdyby nie sparaliżowane kulą członki, odmawiające posłuszeństwa. Zamiast płynąć tam, gdzie
chce, bezwładnym a opętańczym świdrem kotłuje wodę, nadając całej walce jakiś niesamowicie
histeryczny charakter. Myśliwi są najzupełniej bezradni. Nurt rzeczny bowiem niesie na nich
skaczącego potwora zbyt szybko. Nie ma mowy o celowaniu, a zresztą śmiertelne skoki rannego
krokodyla są nieobliczalne w kierunku: raz nad wodą, raz w głębinie. Jedyną troską myśliwych jest
ucieczka z drogi i utrzymanie w równowadze zbyt wąskiej i nazbyt chybotliwej  duszehubki .
Dziś ustrzelony krokodyl dostał od Tadeusza nabój  przepisowy , to znaczy w sam środek oka.
Oszalały z bólu, wyskoczył w pierwszym momencie wysoko w górę, po czym zatoczywszy białym
brzuchem salto spadł w wodę i tu, niezdarnie kręcąc łapami i ogonem, jął szybować doskonałą
śrubą wprost na nas. Tadeusz chwycił rewolwer, a ja bosak.
Nawet bierne zderzenie się z krokodylem w takich warunkach oznacza niechybną wywrotkę. Taka
właśnie wywrotka na pewno by się nam zdarzyła, gdyby nie szczęśliwy przypadek. Oto widząc w
ostatniej chwili tuż pod swoją pachą biały brzuch potwora, najzupełniej bezwiednie,
samoobronnym odruchem wbiłem weń ostrze bosaka. To spowodowało nagły, konwulsyjny rzut
krokodyla w głąb wody. Wynurzył się natychmiast, ale już po drugiej stronie łódki. Zdzieliłem go
jeszcze raz po łbie, a Tadeusz wystrzelił z rewolweru. W odpowiedzi powstał wściekły wir.
Krokodyl słabnącym, ostatecznym już ciosem trzepnął ogonem w dziób łodzi. Może smutny byłby
nasz los, gdyby nie przygodna liana nad moją głową. Chwyciłem się jej w ostatnim momencie, gdy
do połowy zalane canoe tańczyło obertasa. Zadarłszy komicznie nogi Tadeusz upadł na dno.
Szczęściem krokodyl był już za nami.
Jeszcze kilka razy zabielił się jego brzuch na powierzchni rzeki, a szeroko rozcapierzone palce
tłustych łap coraz niezdarnie], coraz leniwiej machają w powietrzu.
 Psiakość! Szkoda, rzeka go uniosła  mówi Tadeusz plując wodą.  Tak chciałem mieć jego
zęby.
 Może zaczepi się gdzieś w kamelotach  pocieszałem od niechcenia, wiedząc doskonale, że
Tadeuszowi na tym krokodylu nie zależy. Powiedział tak tylko dla wykazania swojej  zimnej
krwi . Oto w momencie, kiedy nasze życie zawisło na włosku, a on pokryty wodą krztusił się na
dnie łodzi, w takim właśnie momencie on  wielki myśliwy brazylijskiej puszczy  myślał
wyłącznie o... zdobyciu zębów krokodylich. Rzeczywiście od kilku dni zbieramy takie zęby do
naszyjników dla naszych żon. Zęby i kosteczki z pancerza wybielone na słońcu stanowią doskonały
materiał na wyroby biżuteryjne. %7łałuję, że pomysł ten tak pózno przyszedł nam do głowy. Tyle
cudownych okazji zostało zmarnowanych. Dziesiątki krokodylich pancerzy bezużytecznie
rozsypało się po plażach Piquiri.
Początkowo zajęci byliśmy wyszukiwaniem zębów i kostek w przybrzeżnych piaskach.
Przekonaliśmy się jednak, że są one nieładne, zniszczone działaniem słońca i wody. W ostatnich
więc dniach postępujemy inaczej: po zabiciu krokodyla odcinamy głowę i kawałki grzbietu,
wrzucając to wszystko do blaszanki po benzynie. Nazajutrz rano, po całonocnym gotowaniu,
zarówno zęby, jak i kostki dają się bez trudu wyłuskać, zachowując przy tym nieskalaną biel.
Drugie ryzykowne polowanie na krokodyle wypadło inaczej. Tym razem drzemał on na błotnistym
brzegu, obrócony pyskiem do rzeki. Gdy kula przebiła mu zamkniętą powiekę, zerwał się
przerażony i pomknął na oślep przed siebie. Właśnie tam, na jego drodze, stała nasza łódz. Gdybym
instynktownie nie pchnął jej wiosłem do przodu, nastąpiłoby nieuniknione zderzenie, tymczasem
rozszalały krokodyl, podrzucając zbolałym łbem, przewalił się tuż za naszą rufą. Tyleśmy go
widzieli.
Trzecia i ostatnia z przygód wypadła tegoż dnia wieczorem. Wyjątkowo duży gad czekał na nas jak
na przeznaczenie. Może liczył na potęgę swego ogona, może starcza zarozumiałość przewróciła mu
we łbie, słowem, mimo plusku wioseł i naszej głośnej rozmowy ani myślał uciekać. Kiedyśmy byli
tuż-tuż, blisko, leniwie, a niezdarnie obrócił kaprawy łeb i przez nie domknięte szparki powiek
najspokojniej śledził, co z tego wyniknie.
Tymczasem czółno z dwojgiem śmiesznie pokracznych białych istot sunęło mu wprost na ogon.
Tyle miejsca dokoła, tyle głębokiej wody, tyle piasku, a te głupie i uparte małpy przyczepiły się
właśnie do jego ogona. Od dziesiątków lat przyzwyczaił się sypiać zawsze na tym samym miejscu i
każde bydlę o tym wie. Nikt i nigdy nie śmiał go niepokoić. Zły był staruszek i leżałby tak sobie
dalej na złość całemu światu, gdyby nie podejrzany ruch błyszczącego patyka. Już kiedyś widział
taki patyk i znał jego tajemnicę. Na wszelki więc wypadek, powoli, nie spiesząc się, jął zawracać od
brzegu do wody. Tak więc łódka i krokodyl mijały się teraz niespełna trzy kroki od siebie. Stary
potwór nie spuszczał wzroku z obrzydliwego patyka. Nagle usłyszał stamtąd dwa głuche
szczeknięcia, jakby wielki tuiuiu zgrzytnął swym ogromnym dziobem. Po każdym szczeknięciu
padał wściekły krzyk:
 Psiakrew! Niewypał!
Na co odpowiadał flegmatyczny głos z tyłu:
 A widzi pan, do d... z taką amunicją.
Krokodyl dość miał już tego wszystkiego. Mruknąwszy pogardliwie, zanurzył głowę w zmąconą
wodę rzeki, a widząc nad sobą cień długiej canoe plunął złośliwie.
 Tutaj wykąpiemy się  zawołał nagle Tadeusz, rozzłoszczony niepowodzeniem.
Wlokąc za sobą szeroki tren prześwitującego piasku wżerała się w koryto rzeki ostra, czysta
mielizna. Wartki prąd wypłukał ją ze wszystkich lżejszych części i nawet rają nie potrafiłaby się
tutaj utrzymać swoimi mackami. Słowem, na środku rzeki Cuiaba dwoje mieszczuchów czułą się
bezpieczniej aniżeli przy brzegu w otuleniu dyskretnych, tropikalnych gąszczy. Kąpiel zresztą nie
polega bynajmniej na pływackim wyścigu. Leżymy oto na wznak w płyciutkiej wodzie, pluszcząc
się jak małe dzieci i ciesząc się, że czysta woda oblewa nam prawie cały brzuch. Pozwolilibyśmy
sobie na głębszą kąpiel, gdyby rzeka zmieniła romantyczną nazwę Cuiaba na zwykłą sobie i
prozaiczną, dajmy na to: Wisła.
 Panie doktorze.
 Co?
 Myśliwiec opowiedział mi wczoraj historię o częrwonoskórych. Wie pan, skąd ta nazwa
pochodzi?
 Skąd?
 Ze znanej nam palmy urucum. Wydziela ona sok szkarłatnej barwy, który podobno znakomicie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fopke.keep.pl