[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mieszkania. Była taka spółdzielnia uniwersytecka,
lokatorzy uczestniczyli w projektowaniu mieszkań.
Kilka razy byliśmy z \oną u architekta i razem wszystko obmyślaliśmy. Panie
Władysławie, sześć pokoi
w lesie, w Brzuchowicach, wielkich, słonecznych,
wewnętrzne schody, dwa tarasy, gara\. Mieliśmy kupić auto w czterdziestym
pierwszym. Była nawet
amerykańska lodówka na gaz. Ech... - machnął ręką.
- Nie namieszkaliśmy się. Niecałe dwa lata. Sowieci
wyrzucili wszystkich z całej kamienicy i urządzili tam
hotel oficerski. Potem przyszli Niemcy i te\ był hotel oficerski. Wreszcie
trafiłem tutaj i dwanaście lat
mieszkałem, no gdzie?, tak samo w hotelu oficerskim, tyle \e przerobionym na Dom
Asystenta. Hotel
- tymczasowość, udawanie \ycia! Tak... - rozejrzał
się dookoła. - Tak tu jednak jakoś u pana... smutno.
Przepraszam, znowu ze mnie arogant wychodzi, ale
mo\e ja ju\ nie umiem inaczej widzieć dzisiejszego
świata, jak tylko na czarno?
- Chodzi mu o to, \e nie ma starych mebli,
komódek, bibelotów? - zachichotał Władyś. - Tylko
głupi człowiek pozwala się oszukiwać materii.
Rzeczy to tylko rzeczy. Sprzedałem, wyniosłem na
śmietnik, wymieniłem na rąbankę w czasie okupacji.
Rzeczy nie mają \adnego znaczenia, niczego nie
zmienią, są martwe.
- A dla mnie, mo\e to naiwne i pan się roześmieje, dla mnie moc o\ywiania
materii mają
wspomnienia. Oto, do czego doszedłem po sześćdziesięciu latach zgłębiania
filozofii. Czy to nie \ałosne? Muszę jednak ju\ być bardzo stary.
Kiedy profesor Dymek sobie poszedł, Władyś
sprzątnął ze stołu, a następnie, nie \ywiąc ochoty na
jakiekolwiek dalsze czynności, poło\ył się na kanapie. Były zwierzchnik nie po
raz pierwszy zepsuł mu
humor, jednak le\ąc tak z półprzymkniętymi oczami,
mimo woli zaczął się zastanawiać nad jego słowami.
Przecie\ cały czas \ył bez spoglądania
w przeszłość, bez taniej melancholii, świadom praw
upływającego czasu. Przez ten stary dom nie przeciągały korowody płaskich i
wyblakłych w pamięci postaci rodziców, ciotek, słu\ących. Zu\yte przedmioty
wyrzucał, nie zbierał fotografii, systematycznie palił
w piecu niepotrzebne papiery, a masywne mieszczańskie meble wymienił kiedyś na
tandetne regały
i fotele obite sztuczną skórą, która do dziś zdą\yła
popękać i wypłowieć. Wierzył, \e tylko tak mo\na
zachować wewnętrzny spokój, mo\e nawet zapomnieć o starości.
Myśląc o swoim \yciu, widział je jako studnię,
której mijający czas dokładał coraz to nowe kręgi,
zwiększając odległość od ginącego ju\ w mroku lustra wody.
Co było na dnie tej otchłani? Ojciec - szary,
zwalisty, nieprzystępny, najczęściej widywany z daleka, przez kilkoro otwartych
drzwi? Matka - pachnąca, szeleszcząca, odprasowana, chodząca ciągle tu
i tam, matka - holenderska zastawa, szczękanie
sztućców, dzwonienie szkła... Koń na biegunach?
Pudło \ołnierzyków? Takie to banalne, głupie, nieinteresujące...
Był przecie\ jeszcze ktoś, bardzo, bardzo ju\
daleki, ale taki wa\ny; ktoś inny - przyjaciel. Fredek
przybiegał na podwórko, stawał w tym miejscu,
gdzie teraz młody Wojtulewicz trzyma swojego wartburga, wpychał dwa palce do ust
i przechylając się
w tył, nabierał powietrza. Wydawał z siebie potę\ny
gwizd, donośny jak sygnał portowej lokomotywki,
je\d\ącej po torach, tam gdzie dziś rozciągają się nad
rzeką wybetonowane bulwary. Nikt nie umiał robić
tego tak doskonale.
Władyś rzucał wtedy wszystko, pędził do
stołowego, który teraz, zajęty przez obcych ludzi,
znajdował się w drugiej części podzielonego mieszkania, uchylał firanki, \eby
dać umówiony znak. Pózniej bezszelestnie naciskał klamkę, wymykał się jak
najciszej i dopiero na schodach lawinowym tupaniem obwieszczał rozpierające go
poczucie swobody. Przez podwórka biegli do portu. Celowali kamieniami w pryzmy
węgla przewo\onego w otwartych
wagonach, między stosami beczek odkrywali Tajemnicze Wyspy albo kryjówki
Tarzana, podbierali
cichcem wielkie jabłka, wyładowywane w koszach
z wiślanych galar.
Fredek imponował mu wszystkim. Był silniejszy, chodził do wy\szej klasy,
produkował niezawodne proce i indiańskie łuki, kieszenie miał wypełnione
ołowianymi czcionkami, zwędzonymi ojcu, zecerowi
z drukarni "Słowa".
Którejś wiosny - dobrze to pamięta, było jak
teraz słonecznie i ciepło - przyjaciel nie przyszedł.
Nie zjawiał się tak przez kilka dni, a\ Władyś
z wahaniem sam wszedł do oficyny w przeciwległej
części podwórza. Spoconą ze strachu dłonią przekręcił gałkę dzwonka i
przestępując z nogi na nogę,
czekał w ciemnej klatce schodowej.
- Kawaler do Fredzia? - zapytała gruba kobieta, która otworzyła drzwi. - A, to [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl fopke.keep.pl
mieszkania. Była taka spółdzielnia uniwersytecka,
lokatorzy uczestniczyli w projektowaniu mieszkań.
Kilka razy byliśmy z \oną u architekta i razem wszystko obmyślaliśmy. Panie
Władysławie, sześć pokoi
w lesie, w Brzuchowicach, wielkich, słonecznych,
wewnętrzne schody, dwa tarasy, gara\. Mieliśmy kupić auto w czterdziestym
pierwszym. Była nawet
amerykańska lodówka na gaz. Ech... - machnął ręką.
- Nie namieszkaliśmy się. Niecałe dwa lata. Sowieci
wyrzucili wszystkich z całej kamienicy i urządzili tam
hotel oficerski. Potem przyszli Niemcy i te\ był hotel oficerski. Wreszcie
trafiłem tutaj i dwanaście lat
mieszkałem, no gdzie?, tak samo w hotelu oficerskim, tyle \e przerobionym na Dom
Asystenta. Hotel
- tymczasowość, udawanie \ycia! Tak... - rozejrzał
się dookoła. - Tak tu jednak jakoś u pana... smutno.
Przepraszam, znowu ze mnie arogant wychodzi, ale
mo\e ja ju\ nie umiem inaczej widzieć dzisiejszego
świata, jak tylko na czarno?
- Chodzi mu o to, \e nie ma starych mebli,
komódek, bibelotów? - zachichotał Władyś. - Tylko
głupi człowiek pozwala się oszukiwać materii.
Rzeczy to tylko rzeczy. Sprzedałem, wyniosłem na
śmietnik, wymieniłem na rąbankę w czasie okupacji.
Rzeczy nie mają \adnego znaczenia, niczego nie
zmienią, są martwe.
- A dla mnie, mo\e to naiwne i pan się roześmieje, dla mnie moc o\ywiania
materii mają
wspomnienia. Oto, do czego doszedłem po sześćdziesięciu latach zgłębiania
filozofii. Czy to nie \ałosne? Muszę jednak ju\ być bardzo stary.
Kiedy profesor Dymek sobie poszedł, Władyś
sprzątnął ze stołu, a następnie, nie \ywiąc ochoty na
jakiekolwiek dalsze czynności, poło\ył się na kanapie. Były zwierzchnik nie po
raz pierwszy zepsuł mu
humor, jednak le\ąc tak z półprzymkniętymi oczami,
mimo woli zaczął się zastanawiać nad jego słowami.
Przecie\ cały czas \ył bez spoglądania
w przeszłość, bez taniej melancholii, świadom praw
upływającego czasu. Przez ten stary dom nie przeciągały korowody płaskich i
wyblakłych w pamięci postaci rodziców, ciotek, słu\ących. Zu\yte przedmioty
wyrzucał, nie zbierał fotografii, systematycznie palił
w piecu niepotrzebne papiery, a masywne mieszczańskie meble wymienił kiedyś na
tandetne regały
i fotele obite sztuczną skórą, która do dziś zdą\yła
popękać i wypłowieć. Wierzył, \e tylko tak mo\na
zachować wewnętrzny spokój, mo\e nawet zapomnieć o starości.
Myśląc o swoim \yciu, widział je jako studnię,
której mijający czas dokładał coraz to nowe kręgi,
zwiększając odległość od ginącego ju\ w mroku lustra wody.
Co było na dnie tej otchłani? Ojciec - szary,
zwalisty, nieprzystępny, najczęściej widywany z daleka, przez kilkoro otwartych
drzwi? Matka - pachnąca, szeleszcząca, odprasowana, chodząca ciągle tu
i tam, matka - holenderska zastawa, szczękanie
sztućców, dzwonienie szkła... Koń na biegunach?
Pudło \ołnierzyków? Takie to banalne, głupie, nieinteresujące...
Był przecie\ jeszcze ktoś, bardzo, bardzo ju\
daleki, ale taki wa\ny; ktoś inny - przyjaciel. Fredek
przybiegał na podwórko, stawał w tym miejscu,
gdzie teraz młody Wojtulewicz trzyma swojego wartburga, wpychał dwa palce do ust
i przechylając się
w tył, nabierał powietrza. Wydawał z siebie potę\ny
gwizd, donośny jak sygnał portowej lokomotywki,
je\d\ącej po torach, tam gdzie dziś rozciągają się nad
rzeką wybetonowane bulwary. Nikt nie umiał robić
tego tak doskonale.
Władyś rzucał wtedy wszystko, pędził do
stołowego, który teraz, zajęty przez obcych ludzi,
znajdował się w drugiej części podzielonego mieszkania, uchylał firanki, \eby
dać umówiony znak. Pózniej bezszelestnie naciskał klamkę, wymykał się jak
najciszej i dopiero na schodach lawinowym tupaniem obwieszczał rozpierające go
poczucie swobody. Przez podwórka biegli do portu. Celowali kamieniami w pryzmy
węgla przewo\onego w otwartych
wagonach, między stosami beczek odkrywali Tajemnicze Wyspy albo kryjówki
Tarzana, podbierali
cichcem wielkie jabłka, wyładowywane w koszach
z wiślanych galar.
Fredek imponował mu wszystkim. Był silniejszy, chodził do wy\szej klasy,
produkował niezawodne proce i indiańskie łuki, kieszenie miał wypełnione
ołowianymi czcionkami, zwędzonymi ojcu, zecerowi
z drukarni "Słowa".
Którejś wiosny - dobrze to pamięta, było jak
teraz słonecznie i ciepło - przyjaciel nie przyszedł.
Nie zjawiał się tak przez kilka dni, a\ Władyś
z wahaniem sam wszedł do oficyny w przeciwległej
części podwórza. Spoconą ze strachu dłonią przekręcił gałkę dzwonka i
przestępując z nogi na nogę,
czekał w ciemnej klatce schodowej.
- Kawaler do Fredzia? - zapytała gruba kobieta, która otworzyła drzwi. - A, to [ Pobierz całość w formacie PDF ]