[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wypadki. Ze swej strony emo robi dużo bardzo dla bezpieczeństwa dzieci. Na początku roku
szkolnego wysyła się pocztówki z zasadami. Chcemy też dotrzeć do wszystkich szkół. Nale-
żałoby tę sieć z każdym rokiem rozwijać. Będziemy egzekwować.
31
Głos był łagodny i miękki. Zasłuchany, zmrużyłem oczy i oparłem wygodnie głowę.
Spałem.
Nie wiem, czy mi się coś śniło; obudziły mnie nagle pierwsze szmery miasta, ten niepo-
kojący głos, który nie milknie ani na chwilę  zagłuszały one szum motoru; gdy podniosłem
powieki, zrenic nie zaatakowało światło; na przedniej szybie miarowo drgały wycieraczki,
zgarniając kroplistą szarość z powierzchni szkła.
Niebo było zamglone; pomyślałem o astronomie, który pewnie obserwował teraz swoje
odległe galaktyki; za autobusem zbiegły się pierwsze domy przedmiejskiej ulicy.
Pomyślałem, że wysiądę na najbliższym, pierwszym przystanku miasta, by powoli w nie
wnikać, by to wejście nie było zbyt gwałtowne.
W miejscu gdzie dotknąłem bruku, rozpoczynała się linia tramwajowa; przewody elek-
tryczne podtrzymywało ramię metalowej konstrukcji, przypominającej most, który spinał
jezdnię, ale nie była to raczej peruwiańska Brama Słońca, po prostu początek linii tramwajo-
wej.
Te mroczne plamy dookoła to szarość nowego osiedla, które niedługo osidli ludzi; wzno-
sili te bunkry, jak Majowie swoje miasta w dżungli, i jak Majowie będą teraz ufnie czekać na
swojego boga, który nigdy się tu nie objawi.
Zauważono go w momencie, gdy wysiadał z autobusu na pierwszym przystanku w mie-
ście. Było to przy pętli tramwajowej, ale on nie wsiadł do tramwaju, tylko udał się w kierun-
ku nowego osiedla mieszkaniowego, które nie jest jeszcze zasiedlone. Tylko do jednego blo-
ku zaczęli się wprowadzać mieszkańcy i on, klucząc wśród nie oświetlonych wieżowców,
dotarł właśnie do tego, oznaczonego numerem budowlanym
czterytysiącetrzystaosiemdziesiątsześć. Nie wiedzieć, czego mógł tam szukać.
Pod tą mroczną bryłą betonu z otwartymi ranami okien kręcił się jakiś człowiek z miotłą,
był to dozorca, który zamiatał teraz swoje obejście; kijem miotły wyrył w błocie dokładną
granicę dzielącą jego blok od sąsiedniego i poruszał się teraz po swoim; lawirując między
porzuconymi taczkami a zwojami metalowych prętów rozorywał pękiem brzozowych gałęzi
rozmokłą glebę, w której tkwił aż po kostki.
Czasami zatrzymywał się i odwiecznym gestem opierał się na kiju miotły; pod brodą zo-
stał mu od tego okrągły błotnisty znak, matowy jak moneta. Jednocześnie rozmawiał z kimś,
stojącym na balkonie dziesiątego piętra, uwieszonym tuż pod pułapem chmur. Była to dość
duża wysokość, ale niczym nie zakłócone głosy niosły się w powietrzu, wspomagane przez
deszcz, i krążyły wśród domów, gubiąc się w płaszczyznach ścian.
 pierwsze dni była na swoim i tak. o kant dupy można rozbić taką robote  mówił stróż,
ale głos docierał tam, pod chałaty chmur bez przeszkód.  zadzwonili, żeby męża zwolnili z
pracy, ale żeby mu nie mówili, bo by nabrał szoku.
 no pewnie  opadał głos z góry.  i co? zabiła się zaraz?
 a jak. ręka złamana i cała głowa roztrzaskana  oparł brodę na kiju miotły.
 krew jest.
 jest, pewnie.
 uuch!
 ale ona sie już w locie zabiła. jak skoczyła, to dziecko spało, w tym czasie.
 a co teraz robi to dziecko.
 no śpi.
 i takie buty.
Stróż ujął miotłę w obie dłonie i zamaszystymi ruchami rozgarniał błoto pod nogami.
Skądś, spod chmur, sfrunęła zabłąkana kartka białego papieru, była to kartka wydarta
przed miesiącami z kalendarza, wsch. sł. 3.30, zach. sł. 19.52, wsch. ks. 10.38, zach. ks.
21.57, 14 poniedziałek, Bonawentury, Dobrogosta, największą wadą ludzi jest to, że opusz-
czają własne pole, żeby pleć cudze, i że wymagają wiele od innych, ale mało od siebie. Nie
32
ma na świecie nic słabszego i nic miększego od wody, ale nic na świecie nie jest mocniejsze
od niej i nikt się bez niej obejść nie może. %7łabie oczka  4 plastry kiełb. szynkowej lub mor-
tadeli w skórce, 4 jaja, sól, pieprz, mielona papryka, zielona pietr., 2 łyżki parmezanu lub in-
nego drobno startego sera, pełna łyżka tłuszczu. %7łabie oczka podać ze szpinakiem.
Wysiadłem z tramwaju na placu Wolności; wagon był zupełnie pusty, jeśli nie liczyć
dwóch kobiet i mnie; one rozmawiały głośno, a ja stałem oparty o poręcz i patrzyłem na pę-
dzący za szybą krążownik; ona jest w ósmym miesiącu i sie denerwuje, oczywiście, a on wy-
staje pod jej oknem, to jest podobnież były zakonnik, pod drzwi przychodził za nią, a ona sie
oczywiście denerwuje i mężowi nic nie powiedziała; on cały dzień potrafi sterczeć na ulicy i
patrzeć w jej okno  a jak zobaczył jej nazwisko na drzwiach, to napisał list polecony i ona
mi ten list dała na przechowanie, żeby mąż nie znalazł, i tak sie denerwuje, bo jest w ósmym
miesiącu. Pani Eluniu, ośmielam sie list napisać, bo trudno mi zapomnieć o tak piękniej pani,
którą upodobałem. Tak pięknej urodzie miła buzia bym całował do białego rana nie tylko bu-
zia nosek oczka cała naprawdę miła serdeczna dla mnie. Pragnąłbym miła porozmawiać ser-
decznie naprawdę szczery jestem wyrzucam z całego serca upodobałem sobie. Powinna pani
mieć tchliwość serca zrozumieć szczerość moją oraz mą dobrą intencję ku pani Elusi marze-
nia moje ustawiczne. Słuchy mi dochodzą że jednak samotna jest p. Elusia mną gardzi dażąc
sympatią. Myślę ustawicznie i obserwuje z oddali mą piękną upodobaną panią obecnie za-
smuconym lecz żyję dobrą nadzieją. Pozdrawiam serdecznie ucałunki p. Elusie śle Henio.
Jeszcze zatelefonuje, to sobie porozmawiamy; piękny list, ale ona się denerwuje, bo w
ósmym miesiącu, a mąż nic nie wie; wysiadłem z tramwaju na placu Wolności, z zupełnie
pustego wagonu, jeśli nie liczyć dwóch kobiet i mnie.
Nogi skierowały mnie w aleje, więc ruszyłem w kierunku domu, zwanego trumną, gdzie
mieszka ze stu różnych profesorów; do dziś drżą oni z oburzenia na wspomnienie pewnego
przedwojennego, a więc najlepszego, dramaturga i malarza, który w biały dzień wygrał za-
kład, że tyłem i na czworakach wejdzie na najwyższe piętro tego domu; do dziś wzdragają się
na wspomnienie, że ten człowiek był pijany; szedłem pustym trotuarem, a naprzeciw mnie
kroczył poważny i zamyślony czegoś starzec; kierował się na mnie, mimo szerokości chodni-
ka, i gdy był o pół kroku ode mnie, podniósł nagle zgiętą prawą rękę i kąśliwym łokciem
uderzył mnie w piersi. Zatrzymałem się i patrzyłem bez słowa za nim, trwało to kilka minut,
zanim nie skryły go cienie ścian.
Odwróciłem się powoli i przystanąłem przy kiosku z gazetami; wnętrze było oślinione
światłem, więc zacząłem czytać wyłożoną gazetę.
A potem nogi dalej niosły mnie ulicą; przed którymś z domów zauważyłem pryzmę cegieł
 mijając ją, ująłem jedną; była szorstka i ciepła mimo mokrej powierzchni; była jak boche-
nek chleba; podniosłem dłoń w górę i z całej siły trzasnąłem tą cegłą o płyty chodnika, aż
pomarańczowe odpryski: skoczyły mi do oczu; w tym momencie poczułem ujmujący chwyt
pod ręce; było to dwóch ludzi w szarych przeciwdeszczowych płaszczach. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fopke.keep.pl