[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dlaczego dzwoniła? Czyżby stało się coś niedobrego? Nogi miał
jak z ołowiu, nie miał siły mówić, jednak zmusił się, by zadzwonić.
- Przepraszam - zaczął. - Byłem zajęty.
- Aha. - W jej głosie zabrzmiała skrywana wesołość. Jasne,
zajęty o tej porze. - Nie powinnam dzwonić tak pózno. Angelina
122
R S
strasznie płacze, już od kilku godzin, i nie mogę jej uspokoić. Nie
wiedziałam, co robić.
Słyszał w tle żałosne pochlipywanie dziecka.
- Tracy, gdy dziecko tak długo płacze, najlepiej zabrać je do
szpitala. Dlaczego tego nie zrobiłaś?
- Zamówiłam taksówkę, ale nie przyjechała. Miałam nadzieję, że
może ty nas zawieziesz.
Powinien na nią nawrzeszczeć. Dlaczego nie wezwała karetki?
Ugryzł się w język. Był zirytowany, ale to nie wina Tracy. Zawstydził
się. Nie nadawał się dla Lindy, skoro wszystko, co robił, przemawiało
przeciwko niemu.
A już z optymizmem myślał o ich wspólnej przyszłości. Musiał
zrewidować swoje pomysły i wszystko wyprostować.
Zmusił się, by skupić uwagę na słowach Tracy. Opisała mu
objawy małej. Między słowami wyczytał więcej. Tracy bała się jechać
do szpitala sama.
To miła, spokojna dziewczyna i bardzo oddana swej sio-
strzenicy, jednak była młoda, niewykształcona i niepewna siebie.
Przerażała ją perspektywa jazdy na ostry dyżur. Aatwo ją było
zastraszyć czy onieśmielić. Większość ludzi, nie doczekawszy się
taksówki, zadzwoniłaby z awanturą.
- Zaraz u was będę.
Ubrał się i już wychodząc, tęsknie popatrzył na łóżko. Tak
niewiele brakowało... Po kilku godzinach odwiózł Tracy i Angelinę do
123
R S
ich niewielkiego domku, który kupił za pieniądze Blaira. Angelina w
końcu zasnęła po silnych antybiotykach.
Pojechał do biura. O tak wczesnej porze jeszcze nikogo nie było.
Zostawił sekretarce notkę, by odwołała spotkania na dzisiaj, potem
umówił się z Laurence'em, starym kumplem.
Spotkali się w niewielkiej kawiarence w centrum, gdzie mogli
pogadać w spokoju. Znali się i przyjaznili od czasów szkolnych.
Laurence został prawnikiem, jego kancelaria świadczyła usługi dla
agencji Ricka, z wyjątkiem zarządu nad depozytem ustanowionym
przez Blaira na rzecz Tracy i Angeliny.
- Wyglądasz jak śmierć na chorągwi - z miejsca zauważył
Laurence.
- I tak się czuję. Chciałbym ci coś pokazać.
- Jako przyjaciel czy jako klient?
- Przyjaciel. - Podał mu list od Blaira. Ten list, który zmienił cale
jego życie.
Laurence znał Blaira, lecz w miarę czytania jego twarz
pochmurniała.
- Niezły był z niego facet - rzekł, podnosząc głowę znad listu -
ale też kawał skurczybyka. Aadnie, że zadbał o dziecko, ale to, co
zrobił Lindzie... Domyślam się, że postąpiłeś wedle jego życzenia i
ona nic o tym nie wie?
- Dlatego chciałem cię prosić o radę.
Laurence przyjrzał mu się badawczo, wreszcie powiedział:
- Między tobą a Lindą coś się klaruje, czyż nie tak?
124
R S
- Zakochałem się w niej.
- Rozumiem... W takim razie wszystko się komplikuje. Choć z
drugiej strony... Jako prawnik mogę ci powiedzieć tyle, że to nie jest
dokument w pełnym tego słowa znaczeniu i nie jesteś prawnie
zobligowany do wypełniania woli Blaira. Nikt cię nie będzie za to
ścigał.
Rick w milczeniu zakołysał filiżanką. Powinien odetchnąć z
ulgą, lecz nadal był spięty. Nie chodziło mu o kwestie prawne. Sam
wiedział, że nie można jednostronnie nakazać komuś czegokolwiek.
Co innego, gdyby podpisał zobowiązanie. Ale tu chodziło o coś
innego, coś, co dotyczyło sfery emocjonalnej.
- Teraz powiem ci, co myślę o tym jako twój przyjaciel, bez
względu na to, czy chcesz tego słuchać, czy nie - rzekł Laurence. -
Wręczenie ci tego listu i zepchnięcie odpowiedzialności na ciebie to
zasługujący na potępienie postępek skończonego egoisty, który myśli
wyłącznie o sobie. Nie pytając o zgodę, postawił cię w bardzo trudnej
sytuacji. To zwykły szantaż, a ty mu uległeś. Czujesz się zobowiązany
do krycia jego postępków, choć wcale nie musisz tego robić.
Rozumiesz?
Stanęła mu przed oczami okolona jasnymi loczkami buzia
Angeliny.
- Blair mi zaufał. Wiedział, jaki jestem.
- Zwyczajny frajer - mruknął Laurence. - Innymi słowy, masz
dobre serce, więc Blair posłużył się tobą. No tak, frajerzy są po to, by
ich wykorzystywać - precyzyjnie ocenił sytuację.
125
R S
- No to co teraz?
Laurence uśmiechnął się lekko.
- Po co mam ci mówić, skoro sam wiesz?
- Muszę jej powiedzieć. - Ledwie wypowiedział te słowa, zdał
sobie sprawę, że przecież wiedział to od dawna. Milczał nie dlatego,
że chciał być lojalny względem Blaira, ale dlatego, że nie chciał jej
ranić. Jednak niewiedza może przynieść jeszcze większe cierpienie.
- Cieszę się, że tak zdecydowałeś, bo nawet jeśli Blair hojnie
zabezpieczył dziecko, to jednak wszystko może się zdarzyć. Któregoś
dnia ktoś może to dziecko podpuścić, by zażądało więcej. Pomyśl,
jaki to byłby szok dla Lindy.
- Fatalnie... Myślisz, że Angelina mogłaby wyrwać coś więcej?
- To niełatwa sprawa, ale właśnie na takich prawnicy zbijają
kokosy. Ale rozchmurz się, jak na zakochanego strasznie jesteś
ponury.
- Bo to jest tak beznadziejnie skomplikowane.
- Niestety, musisz się do tego przyzwyczaić, stary. Tak to już
jest z miłością.
Laurence miał rację.
Podjechał do domu O'Brianów, lecz Lindy nie zastał. Stropił się.
Nie pojawiła się z powodu wczorajszej nocy? Wolała zostać w domu,
by dojść do siebie, pocieszać się czekoladowymi ciasteczkami?
Jason pokazał mu postęp prac. Wnętrza robiły wrażenie,
rezydencja zmieniła się nie do poznania. Odnowione podłogi lśniły,
całość była utrzymana w tradycyjnych, zgodnych z epoką barwach,
126
R S
czyli odcieniach starego złota i burgunda. Wymyślnie upięte zasłony
odsłaniały witrażowe szybki w górnych częściach okien, parapety
urzekały formą i pięknem starego drewna. Linda umiejętnie pod-
kreśliła wysokość wnętrz i zdobiące je sztukaterie. Kuchnia była jak z
żurnala: urządzenia z nierdzewnej stali, blaty z czarnego marmuru,
eleganckie w linii baterie, a jednocześnie udało się zachować dawny [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl fopke.keep.pl
Dlaczego dzwoniła? Czyżby stało się coś niedobrego? Nogi miał
jak z ołowiu, nie miał siły mówić, jednak zmusił się, by zadzwonić.
- Przepraszam - zaczął. - Byłem zajęty.
- Aha. - W jej głosie zabrzmiała skrywana wesołość. Jasne,
zajęty o tej porze. - Nie powinnam dzwonić tak pózno. Angelina
122
R S
strasznie płacze, już od kilku godzin, i nie mogę jej uspokoić. Nie
wiedziałam, co robić.
Słyszał w tle żałosne pochlipywanie dziecka.
- Tracy, gdy dziecko tak długo płacze, najlepiej zabrać je do
szpitala. Dlaczego tego nie zrobiłaś?
- Zamówiłam taksówkę, ale nie przyjechała. Miałam nadzieję, że
może ty nas zawieziesz.
Powinien na nią nawrzeszczeć. Dlaczego nie wezwała karetki?
Ugryzł się w język. Był zirytowany, ale to nie wina Tracy. Zawstydził
się. Nie nadawał się dla Lindy, skoro wszystko, co robił, przemawiało
przeciwko niemu.
A już z optymizmem myślał o ich wspólnej przyszłości. Musiał
zrewidować swoje pomysły i wszystko wyprostować.
Zmusił się, by skupić uwagę na słowach Tracy. Opisała mu
objawy małej. Między słowami wyczytał więcej. Tracy bała się jechać
do szpitala sama.
To miła, spokojna dziewczyna i bardzo oddana swej sio-
strzenicy, jednak była młoda, niewykształcona i niepewna siebie.
Przerażała ją perspektywa jazdy na ostry dyżur. Aatwo ją było
zastraszyć czy onieśmielić. Większość ludzi, nie doczekawszy się
taksówki, zadzwoniłaby z awanturą.
- Zaraz u was będę.
Ubrał się i już wychodząc, tęsknie popatrzył na łóżko. Tak
niewiele brakowało... Po kilku godzinach odwiózł Tracy i Angelinę do
123
R S
ich niewielkiego domku, który kupił za pieniądze Blaira. Angelina w
końcu zasnęła po silnych antybiotykach.
Pojechał do biura. O tak wczesnej porze jeszcze nikogo nie było.
Zostawił sekretarce notkę, by odwołała spotkania na dzisiaj, potem
umówił się z Laurence'em, starym kumplem.
Spotkali się w niewielkiej kawiarence w centrum, gdzie mogli
pogadać w spokoju. Znali się i przyjaznili od czasów szkolnych.
Laurence został prawnikiem, jego kancelaria świadczyła usługi dla
agencji Ricka, z wyjątkiem zarządu nad depozytem ustanowionym
przez Blaira na rzecz Tracy i Angeliny.
- Wyglądasz jak śmierć na chorągwi - z miejsca zauważył
Laurence.
- I tak się czuję. Chciałbym ci coś pokazać.
- Jako przyjaciel czy jako klient?
- Przyjaciel. - Podał mu list od Blaira. Ten list, który zmienił cale
jego życie.
Laurence znał Blaira, lecz w miarę czytania jego twarz
pochmurniała.
- Niezły był z niego facet - rzekł, podnosząc głowę znad listu -
ale też kawał skurczybyka. Aadnie, że zadbał o dziecko, ale to, co
zrobił Lindzie... Domyślam się, że postąpiłeś wedle jego życzenia i
ona nic o tym nie wie?
- Dlatego chciałem cię prosić o radę.
Laurence przyjrzał mu się badawczo, wreszcie powiedział:
- Między tobą a Lindą coś się klaruje, czyż nie tak?
124
R S
- Zakochałem się w niej.
- Rozumiem... W takim razie wszystko się komplikuje. Choć z
drugiej strony... Jako prawnik mogę ci powiedzieć tyle, że to nie jest
dokument w pełnym tego słowa znaczeniu i nie jesteś prawnie
zobligowany do wypełniania woli Blaira. Nikt cię nie będzie za to
ścigał.
Rick w milczeniu zakołysał filiżanką. Powinien odetchnąć z
ulgą, lecz nadal był spięty. Nie chodziło mu o kwestie prawne. Sam
wiedział, że nie można jednostronnie nakazać komuś czegokolwiek.
Co innego, gdyby podpisał zobowiązanie. Ale tu chodziło o coś
innego, coś, co dotyczyło sfery emocjonalnej.
- Teraz powiem ci, co myślę o tym jako twój przyjaciel, bez
względu na to, czy chcesz tego słuchać, czy nie - rzekł Laurence. -
Wręczenie ci tego listu i zepchnięcie odpowiedzialności na ciebie to
zasługujący na potępienie postępek skończonego egoisty, który myśli
wyłącznie o sobie. Nie pytając o zgodę, postawił cię w bardzo trudnej
sytuacji. To zwykły szantaż, a ty mu uległeś. Czujesz się zobowiązany
do krycia jego postępków, choć wcale nie musisz tego robić.
Rozumiesz?
Stanęła mu przed oczami okolona jasnymi loczkami buzia
Angeliny.
- Blair mi zaufał. Wiedział, jaki jestem.
- Zwyczajny frajer - mruknął Laurence. - Innymi słowy, masz
dobre serce, więc Blair posłużył się tobą. No tak, frajerzy są po to, by
ich wykorzystywać - precyzyjnie ocenił sytuację.
125
R S
- No to co teraz?
Laurence uśmiechnął się lekko.
- Po co mam ci mówić, skoro sam wiesz?
- Muszę jej powiedzieć. - Ledwie wypowiedział te słowa, zdał
sobie sprawę, że przecież wiedział to od dawna. Milczał nie dlatego,
że chciał być lojalny względem Blaira, ale dlatego, że nie chciał jej
ranić. Jednak niewiedza może przynieść jeszcze większe cierpienie.
- Cieszę się, że tak zdecydowałeś, bo nawet jeśli Blair hojnie
zabezpieczył dziecko, to jednak wszystko może się zdarzyć. Któregoś
dnia ktoś może to dziecko podpuścić, by zażądało więcej. Pomyśl,
jaki to byłby szok dla Lindy.
- Fatalnie... Myślisz, że Angelina mogłaby wyrwać coś więcej?
- To niełatwa sprawa, ale właśnie na takich prawnicy zbijają
kokosy. Ale rozchmurz się, jak na zakochanego strasznie jesteś
ponury.
- Bo to jest tak beznadziejnie skomplikowane.
- Niestety, musisz się do tego przyzwyczaić, stary. Tak to już
jest z miłością.
Laurence miał rację.
Podjechał do domu O'Brianów, lecz Lindy nie zastał. Stropił się.
Nie pojawiła się z powodu wczorajszej nocy? Wolała zostać w domu,
by dojść do siebie, pocieszać się czekoladowymi ciasteczkami?
Jason pokazał mu postęp prac. Wnętrza robiły wrażenie,
rezydencja zmieniła się nie do poznania. Odnowione podłogi lśniły,
całość była utrzymana w tradycyjnych, zgodnych z epoką barwach,
126
R S
czyli odcieniach starego złota i burgunda. Wymyślnie upięte zasłony
odsłaniały witrażowe szybki w górnych częściach okien, parapety
urzekały formą i pięknem starego drewna. Linda umiejętnie pod-
kreśliła wysokość wnętrz i zdobiące je sztukaterie. Kuchnia była jak z
żurnala: urządzenia z nierdzewnej stali, blaty z czarnego marmuru,
eleganckie w linii baterie, a jednocześnie udało się zachować dawny [ Pobierz całość w formacie PDF ]