[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nastaw to pam, pam, pam - i to były właśnie Wariacje, pierwsze ich tony.
Kiedy Marysia poczuła się lepiej, zaproponowałam, żeby poszła z nami na koncert. Odmówiła ze stra-
chem, ale kiedy my się wybieraliśmy, zauważyłam, że jest jej przykro.
- Michał - powiedziałam - masz jutro klasówkę, zostań w domu.
On się nastroszył, ale potem zrozumiał.
- No właśnie klasówka. A bilet się zmarnuje. Może mamusia by poszła? - zaproponował.
- To może pójdę - odpowiedziała.
Po raz pierwszy wybierała się dalej niż do parku
1 dlatego nie odważyłam się puścić jej samej z Michałem. Siedziałyśmy blisko orkiestry.
Obserwowałam ją kątem oka, miała tę samą co zwykle twarz, ale potem, kiedy runęła na nas IX
symfonia Beethovena, od której zaczynał się poranek symfoniczny, schowała głowę w ramiona, jakby
ta muzyka naprawdę ją biła. I taka wyszła, skulona, jakby broniąca się przed ciosem. Kurczowo
trzymała się mojego ramienia, a ja dziękowałam Bogu, że to jestem ja, a nie Michał. No i przez
tydzień było bardzo niedobrze, przestała jeść. Trzy dni spędziła w szpitalu pod kroplówką. Robiłam
sobie wyrzuty, ale czyż to nie wyglądało na jakąś prawidłowość, niechcący ranić ludzi, stwarzać im
komplikacje. Co będzie teraz? Być może moja prośba do towarzysza to kamień, który uruchomi
lawinę. I ja sama ten kamień rzuciłam... Nie mogłam spać, przewracałam się z boku na bok. Nie
zapalałam światła, bo Marysia spała teraz w naszym pokoju, jej łóżko stało po przeciwnej stronie, pod
ścianą. Mój lęk dotarł do niej, usłyszałam, jak wstaje, sądziłam, że do łazienki, ale ona podeszła i
usiadła na skraju tapczanu. Odszukała moją rękę i zaczęła gładzić. Było to dla mnie takim
zaskoczeniem, że niemal bałam się oddychać.
- Mam kłopoty - powiedziałam wreszcie. A właściwie, nie wiem, co robić... być może uczyniłam coś
strasznego.
I już nie mogłam się powstrzymać. Wszystko jej opowiedziałam. Gdzie jesteś, co się z Tobą dzieje i
do kogo idę jutro w Twojej sprawie. Wiedziałam, że ona jest jeszcze bardziej bezradna ode mnie, ale
nie mogłam być z tym sama. Nic nie mówiła, czułam tylko dotyk jej ręki. Chwilę jeszcze siedziała
obok, a potem odeszła do siebie. Wiedziałam jednak, że nie śpi. Obie czuwałyśmy do rana, jeżeli
można to tak nazwać. A kiedy rano wychodziłam, ona jeszcze nie wstała. Leżała odwrócona do
ściany. Przyjęłam to z ulgą, było mi jakoś głupio po tym, co jej w nocy opowiedziałam. Teraz
zbierałam siły, by stawić czoło czemuś, co było wielką niewiadomą. Rozmowa w pałacu
Mostowskich to mógł być tylko albo najwyższy wymiar kary, albo
ułaskawienie, nie istniało wyjście pośrednie. Byłam tego w pełni świadoma.
Stawiłam się punktualnie, odebrałam przepustkę. Odszukałam pokój. Zdziwiłam się, widząc za
biurkiem kobietę, nie wiedziałam, że oni też mają sekretarki. Zaanonsowała mnie i przekroczyłam
wreszcie próg za pancernymi drzwiami. Zza biurka podniósł się wysoki szczupły mężczyzna.
- Nazywam się Krystyna Chylińska - powiedziałam z niejasnym uczuciem, że on zna prawdę o mnie.
- Proszę - wskazał mi krzesło.
Zobaczyłam z bliska jego twarz i ogarnęło mnie uczucie zimna. To było dokładnie to, niemal czułam
spływające po skórze strugi lodowatej wody. Oczy tego mężczyzny... Twarz była obca, ale spojrzenie,
głębia tego spojrzenia...
- Słucham - odezwał się, gdy milczałam za długo.
- Przychodzę w sprawie bliskiej mi osoby...
- Jej nazwisko.
- Aleja nie wiem...
- Czego pani nie wie? - Głos brzmiał ostro.
- Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, przychodząc tutaj.
- Może pani wyjść - odrzekł.
Zawahałam się, chyba byłam nawet gotowa to uczynić, ale on, jakby to przewidując, powiedział:
- Niech pani nie będzie dzieckiem.
Wyciągnął w moją stronę paczkę papierosów, najtańszych, śmierdzących, ale mimo to wzięłam
jednego. Był mocny, zakręciło mi się w głowie. On też zapalił, a potem wyjął z szuflady jakąś teczkę.
- Chodzi o pani męża, tak go będziemy nazywali, Andrzeja Korzeckiego. Jest w kraju? Ukrywa się?
To było pytanie do mnie, ja jednak milczałam.
- Mamy do niego trochę pretensji, ale nie są one takiego rodzaju, żebyśmy nie mogli o nich
zapomnieć. Damy mu spokój. Niech wraca do kliniki.
Przełknęłam ślinę, mając wyschnięte gardło. Wydawało mi się, że on to wie.
- Jakie mam gwarancje, że go nie aresztujecie? Po raz pierwszy się uśmiechnął.
- Mógłbym powiedzieć, że ma pani moje słowo. Ale jeżeli to za mało, ma pani jeszcze słowo towarzy-
sza. Jemu też pani nie ufa?
- Nie o to chodzi - odparłam szybko. - Tylko... to taka odpowiedzialność decydować o czyimś losie...
- Rozumiem panią - powiedział wolno. Pomyślałam, że bawi się mną i pojawiła się we [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl fopke.keep.pl
- Nastaw to pam, pam, pam - i to były właśnie Wariacje, pierwsze ich tony.
Kiedy Marysia poczuła się lepiej, zaproponowałam, żeby poszła z nami na koncert. Odmówiła ze stra-
chem, ale kiedy my się wybieraliśmy, zauważyłam, że jest jej przykro.
- Michał - powiedziałam - masz jutro klasówkę, zostań w domu.
On się nastroszył, ale potem zrozumiał.
- No właśnie klasówka. A bilet się zmarnuje. Może mamusia by poszła? - zaproponował.
- To może pójdę - odpowiedziała.
Po raz pierwszy wybierała się dalej niż do parku
1 dlatego nie odważyłam się puścić jej samej z Michałem. Siedziałyśmy blisko orkiestry.
Obserwowałam ją kątem oka, miała tę samą co zwykle twarz, ale potem, kiedy runęła na nas IX
symfonia Beethovena, od której zaczynał się poranek symfoniczny, schowała głowę w ramiona, jakby
ta muzyka naprawdę ją biła. I taka wyszła, skulona, jakby broniąca się przed ciosem. Kurczowo
trzymała się mojego ramienia, a ja dziękowałam Bogu, że to jestem ja, a nie Michał. No i przez
tydzień było bardzo niedobrze, przestała jeść. Trzy dni spędziła w szpitalu pod kroplówką. Robiłam
sobie wyrzuty, ale czyż to nie wyglądało na jakąś prawidłowość, niechcący ranić ludzi, stwarzać im
komplikacje. Co będzie teraz? Być może moja prośba do towarzysza to kamień, który uruchomi
lawinę. I ja sama ten kamień rzuciłam... Nie mogłam spać, przewracałam się z boku na bok. Nie
zapalałam światła, bo Marysia spała teraz w naszym pokoju, jej łóżko stało po przeciwnej stronie, pod
ścianą. Mój lęk dotarł do niej, usłyszałam, jak wstaje, sądziłam, że do łazienki, ale ona podeszła i
usiadła na skraju tapczanu. Odszukała moją rękę i zaczęła gładzić. Było to dla mnie takim
zaskoczeniem, że niemal bałam się oddychać.
- Mam kłopoty - powiedziałam wreszcie. A właściwie, nie wiem, co robić... być może uczyniłam coś
strasznego.
I już nie mogłam się powstrzymać. Wszystko jej opowiedziałam. Gdzie jesteś, co się z Tobą dzieje i
do kogo idę jutro w Twojej sprawie. Wiedziałam, że ona jest jeszcze bardziej bezradna ode mnie, ale
nie mogłam być z tym sama. Nic nie mówiła, czułam tylko dotyk jej ręki. Chwilę jeszcze siedziała
obok, a potem odeszła do siebie. Wiedziałam jednak, że nie śpi. Obie czuwałyśmy do rana, jeżeli
można to tak nazwać. A kiedy rano wychodziłam, ona jeszcze nie wstała. Leżała odwrócona do
ściany. Przyjęłam to z ulgą, było mi jakoś głupio po tym, co jej w nocy opowiedziałam. Teraz
zbierałam siły, by stawić czoło czemuś, co było wielką niewiadomą. Rozmowa w pałacu
Mostowskich to mógł być tylko albo najwyższy wymiar kary, albo
ułaskawienie, nie istniało wyjście pośrednie. Byłam tego w pełni świadoma.
Stawiłam się punktualnie, odebrałam przepustkę. Odszukałam pokój. Zdziwiłam się, widząc za
biurkiem kobietę, nie wiedziałam, że oni też mają sekretarki. Zaanonsowała mnie i przekroczyłam
wreszcie próg za pancernymi drzwiami. Zza biurka podniósł się wysoki szczupły mężczyzna.
- Nazywam się Krystyna Chylińska - powiedziałam z niejasnym uczuciem, że on zna prawdę o mnie.
- Proszę - wskazał mi krzesło.
Zobaczyłam z bliska jego twarz i ogarnęło mnie uczucie zimna. To było dokładnie to, niemal czułam
spływające po skórze strugi lodowatej wody. Oczy tego mężczyzny... Twarz była obca, ale spojrzenie,
głębia tego spojrzenia...
- Słucham - odezwał się, gdy milczałam za długo.
- Przychodzę w sprawie bliskiej mi osoby...
- Jej nazwisko.
- Aleja nie wiem...
- Czego pani nie wie? - Głos brzmiał ostro.
- Nie wiem, czy dobrze zrobiłam, przychodząc tutaj.
- Może pani wyjść - odrzekł.
Zawahałam się, chyba byłam nawet gotowa to uczynić, ale on, jakby to przewidując, powiedział:
- Niech pani nie będzie dzieckiem.
Wyciągnął w moją stronę paczkę papierosów, najtańszych, śmierdzących, ale mimo to wzięłam
jednego. Był mocny, zakręciło mi się w głowie. On też zapalił, a potem wyjął z szuflady jakąś teczkę.
- Chodzi o pani męża, tak go będziemy nazywali, Andrzeja Korzeckiego. Jest w kraju? Ukrywa się?
To było pytanie do mnie, ja jednak milczałam.
- Mamy do niego trochę pretensji, ale nie są one takiego rodzaju, żebyśmy nie mogli o nich
zapomnieć. Damy mu spokój. Niech wraca do kliniki.
Przełknęłam ślinę, mając wyschnięte gardło. Wydawało mi się, że on to wie.
- Jakie mam gwarancje, że go nie aresztujecie? Po raz pierwszy się uśmiechnął.
- Mógłbym powiedzieć, że ma pani moje słowo. Ale jeżeli to za mało, ma pani jeszcze słowo towarzy-
sza. Jemu też pani nie ufa?
- Nie o to chodzi - odparłam szybko. - Tylko... to taka odpowiedzialność decydować o czyimś losie...
- Rozumiem panią - powiedział wolno. Pomyślałam, że bawi się mną i pojawiła się we [ Pobierz całość w formacie PDF ]